piątek, 20 grudnia 2013

pasztet z buraków wegański bezglutenowy bez jaj ;-)


Wegański pasztet z buraków 

Ten przepis wpadł mi w ręce przez przypadek.
Większość rzeczy w moim życiu widocznie musi się dziać przez przypadek ;-)

Jest obłędny, przynajmniej wg mnie i Mikołajka. Nawet tatusiowi magenisiowemu smakował. Najważniejsze, że jest bez glutenu i bez jaj. I... jest specyficzny ;-)













Ingrediencje:

  • 5 buraków 
  • Szklanka migdałów w skórce lub 170 gramów mąki migdałowej
  • Pół szklanki siemienia lnianego (złote będzie delikatniejsze) - może być od razu mielone, ja wolę mielić bezpośrednio przed pieczeniem 
  • Pół szklanki suszonych pomidorów
  • Szklanka zielonych oliwek wypestkowanych 
  • 4 łyżki sosu sojowego (można kupić taki bez glutenu)
  • sok z dużej cytryny
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • 2 cebule
  • oliwa do smażenia cebuli
  • od pół do całej  szklanki wywaru z grzybów leśnych lub ostatecznie bulionu warzywnego 
  • łyżeczka soli (ja używam różowej) 
  • łyżeczka mielonego drobno czarnego pieprzu (można też dwie, będzie mocniejszy)


Przygotowanie: 
Wersja na termomix na granatowo

  • Buraki obierz i pokrój w grubą kostkę i upiecz ( około godziny lub więcej, w zależności od gatunku buraka w 175 stopni) lub ugotuj w skórce (pieczone będą słodsze, ale i gotowanym niczego nie brakuje, a jest to prostszy sposób)
  • Cebule pokrój w krążki i podsmaż na więcej niż złoto
  • Zmiel migdały na mąkę TM 10/20s.
  • Zmiel siemię na mąkę TM 10/20s.
  • Gdy buraki ostygną, mielimy je lub blendujemy razem z podsmażoną cebulą, oliwkami oraz pomidorami na jednolitą masę TM 8/3m.
  • Teraz dodajemy stopniowo suche składniki (mąkę z migdałów, mąkę z siemienia, sól, pieprz) wszystko mieszamy dokładnie TM 8/2m - mieszanie
  • Mieszając dodajemy stopniowo sos sojowy, sok z cytryny, ocet balsamiczny i pół szklanki bulionu. Jeśli masa okaże się za gęsta, dolewamy więcej bulionu TM 8/2m - mieszanie

Pieczenie:
Masę wyłóż na okrągłą, ceramiczną lub metalową tortownicę, przykrytą natłuszczonym papierem.
Piecz całą godzinę w temp. 175 stopni, a potem zostaw do przestygnięcia.
Najlepszy jest - od razu oraz później ;-) Po 24 godzinach jest już dobrze "przegryziony", ale musi być dobrze schowany przed domownikami.
Podaj go z chrzanem, borówką lub żurawiną (lub tym wszystkim na raz). 

Mam w planach upiec go jeszcze z dodatkiem ziół prowansalskich, czarnych oliwek, oliwek fermentowanych oraz... kto to wie?




A zainspirował mnie buraczany pasztet z gazety "Palce lizać" nr 49, którą przypadkiem dostała w metrze Pani Grażynka, jadąc do nas :-) jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zmodyfikowała przepisu ;-).

Smacznego! 







wtorek, 17 grudnia 2013

wegański piernik bezglutenowy w sam raz na...

Piernik jest fantastyczny, na miodzie, bez cukru. Świąteczny, a jak! :-)
Można do niego wrzucić bakalie lub moje ulubione suszone śliwki.

Najlepiej się piecze w ceramicznej formie :-)  Sprawdziłam.
Smaczniejszy będzie drugiego dnia, ale u nas nie zawsze jest w stanie doczekać ;-)

Ingrediencje:

  • 2 średnie jabłka obrane bez skórki
  • 100 gramów oleju np. kokosowego (ja piekę też z masłem klarowanym)
  • 8 łyżek "z górką" miodu, całkiem kopiaste, ale miód musi być prawdziwy (nie dodaję gryczanego, bo już używam mąki gryczanej, która nadaje piernikowy wspaniały smak)
  • 2 szklanki mąki gryczanej z białej gryki (można też zmielić białą grykę, jak kupuję już gotową mąkę).
  • 1 szklanka słodkich migdałów w skórce, które należy zmielić lub szklanka mąki migdałowej.
  • opakowanie przyprawy do piernika bez glutenu
  • 2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia

Jak zrobić:


1. Przygotuj mąkę z migdałów lub zmiel migdały na mąkę ;)

2. Dobrze wymieszaj ze sobą wszystkie składniki suche (mąka gryczana, mąka z migdałów, proszek do pieczenia, soda, przyprawa do piernika) 

3.Jabłka obierz ze skórki. Usuń gniazda nasienne. Zetrzyj na najmniejszej tarce na mus lub zblenduj wraz ze skórą w blenderze lub TM.

4. Zmieszaj ze sobą wszystkie mokre składniki np. mikserem lub robotem planetarnym (miód oraz mus z jabłek z tłuszczem w wersji płynnej, tłuszcz nie może być gorący, jeśli wymaga zmiany konsystencji).

5. Do mokrych dodaj suche.
Mieszaj dalej, aż uzyskasz jednolitą konsystencję.



Piecz w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez 5 minut,
a potem podsuszaj na 150 stopni około 50 minut do godziny. Piernika nie można za bardzo wysuszyć, bo będzie niedobry. Nabiera smaku po dwóch - trzech dniach (należy trzymać w chłodzie, zapakowanego szczelnie, aby nie wysechł.


Smacznego!


Tu w gorzkiej czekoladzie.





niedziela, 15 grudnia 2013

cuje sie

No i złapaliśmy wirusa. To już trzeci tej jesieni, ale dwóch poprzednich udało się nam jakoś nie zauważyć, przeszły w sposób jednodniowy bez powikłań. Ten trzeci okazał się inny i wszyscy go dobrze poznaliśmy. Mikołajek jeszcze rzęzi, gorączkę miał tylko dobę, ale najgorsze jest, że stracił cały tydzień zajęć :/
I że mimo diety teraz dostał kataru :/

Mam nadzieję, że szybko mu przejdzie i w poniedziałek pójdzie już do przedszkola, bo inaczej rozniesie ściany. I sufit.

W związku z tym, że Smith-Magenis występuje u Mikołajka z hipogammaglobulinemią (niska odpowiedź immunologiczna) dobrze się zawsze przyglądam każdej infekcji. Wiem też już mniej więcej, co rozregulowuje układ immunologiczny Mikołajka... Niestety, wnioski mam bardzo smutne.

Dowiedziałam się właśnie, że nasza rodzina nie jest pojedynczym przypadkiem na świecie, i że jest tyle emocji związanych z chorobą dziecka w innych rodzinach nieuleczalnie chorych dzieci, że najczęściej tym najsłabszym emocjonalnie ogniwem okazują się najbliżsi... i że jest to reguła :(
...A jak krewni przeżywają między sobą burzliwe emocje wywołane przez niezaspokojone oczekiwania i nie potrafią pohamować swoich ocen, emocji i uprzedzeń przy dziecku zamiast wspierać, szukać rozwiązań albo ostatecznie schować ego do kieszeni i się nie wtrącać w wybory rodziców takich dzieci... to nie wiem, jak inne dzieci, ale moje wtedy chorują... z zaskakującą precyzją...

- Cuje sie...- powiedział mi jeszcze dziś wieczorem Mikołajek, co oznaczało jednak, że jeszcze coś mu doskwiera... :(
No nic, obserwuję.
Wciąż pod górkę :(

Idę spać, bo właśnie wybiła pierwsza w nocy... a jeszcze chleb muszę zaczynić...

niedziela, 8 grudnia 2013

bezglutenowy chleb gryczany na zakwasie

Bezglutenowy chleb gryczany na zakwasie 

Ten chleb nie ma glutenu, więc nie "spuchnie", jak biała bułka.
Ten chleb piekę bez cukru, więc nie będzie słodki, o ile Ty go nie dosypiesz (może być ksylitol).
Ten chleb nie ma drożdży szlachetnych ani proszku do pieczenia, więc nie urośnie "jak na drożdżach". Ale wyrośnie!
Ten chleb nie ma nasion oleistych takich jak dynia, słonecznik czy orzechy, więc nie zawiera szkodliwych tłuszczy, które powstają w wyniku długotrwałego poddawania tych nasion wysokiej temperaturze.
Ten chleb ma prosty smak, ale możesz do niego dodać ksylitol, miód, kolendrę, kminek, rodzynki, a jego smak na pewno się zmieni.
Ten chleb jest po prostu gryczany, kwaśny, jak to chleby na zakwasie, i tak jak chleby na zakwasie wyrośnięty stosownie do pracy dzikich drożdży i mąki bezglutenowej. Mój wyrasta pięknie, a zależy to od dojrzałości zakwasu.



My go lubimy.
Tak czy inaczej - powodzenia w pieczeniu i smacznego :-)

Co będzie potrzebne:


  • zakwas gryczany 70 gramów z którego zrobisz zaczyn chlebowy
  • pół kilo mąki gryczanej
  • sól 
  • woda
  • 12 godzin cierpliwości na wyrośnięcie zaczynu
  • 4 godziny na wyrośnięcie chleba w formie
  • godzina z okładem na upieczenie
  • gliniana lub ceramiczna forma do chleba (nie polecam silikonów i foremek metalowych, wyjdzie gniot).
Bez zaczynu ani rusz ;-)

Jak zrobić zaczyn:
W ceramicznym lub szklanym pojemniku wymieszaj zakwas gryczany z mąką gryczaną oraz taką ilością wody, aby powstało ciasto o konsystencji gęstej śmietany (nie za rzadkie).
Zaczyn najlepiej zrobić wieczorem i zostawić na noc, aby sobie urósł i popracował.
Można też zrobić o świcie, pamiętaj tylko, że chleb jeszcze musi mieć czas, aby wyrosnąć, dlatego ja nastawiam zaczyn wieczorem.
Zaczyn zostaw przykryty w ciepłym miejscu, najlepiej na kaloryferze lub na kaflowym piecu ;-)


Chleb

  • Tyle mąki ile zaczynu (musisz zważyć zaczyn)
  • Woda, tyle, aby po wymieszaniu mąki z zaczynem uzyskać konsystencję gęstej śmietany -im więcej wody, tym chleb będzie bardziej wilgotny.
  • Sól do smaku
  • Jeśli masz ochotę, możesz do chleba dorzucić to, co chcesz - przyprawy, suszone owoce, nasiona, orzechy.
Wymieszaj łyżką zaczyn z mąką, dodaj tyle wody, aby uzyskać konsystencję bardzo gęstej śmietany, piecz najlepiej w glinianej lub ceramicznej formie. Dosyp sól do smaku - około 1 łyżeczki.
Formę ceramiczną (nie wiem, jak glinianą) posmaruj tłuszczem i wlej do niej masę chlebową.
Włóż do zimnego pieca i podgrzewaj piec do temperatury 200 stopni, piecz w tej temp. 5-10 minut, potem zmniejsz do 175 stopni i piecz jeszcze około 45 minut. Po upieczeniu zostawiam chleb w ceramicznej formie ( i nie przejmuję się).
Chyba, że mam na niego straszną ochotę, wtedy oczywiście ja kroję od razu, jeszcze gorący ;-)
Nigdy nie odmawiam sobie tej przyjemności schrupania jeszcze gorącej piętki z odrobiną rozpuszczającego się masła ;-)
Smacznego! 

Acha! To jest chleb trochę "na oko", nie ma ścisłej receptury, wszystko zależy od tego, jakie są proporcje mąki zakwaszonej do niezakwaszonej oraz do wody, co przy robieniu zaczynu może różnie wyjść, bo zależy to głównie od mąki i innych czynników, więc może się tak zdarzyć, że będzie trzeba wyciągnąć chleb z pieca wcześniej lub piec dłużej.



To jest pamiątkowe zdjęcie pierwszego mojego chleba gryczanego.
Kiedy go kroiłam, chleb był jeszcze gorący... i pachniał... ;-)

A tak wygląda teraz...




czwartek, 5 grudnia 2013

procedura usypiania dziecka, czyli nenufar

Od kilku dni prognozy straszyły, że będzie orkan, zawieje i zamiecie, więc Mikołajek zaczął mieć zaburzenia snu... Bardzo regularne.
Facebook mi właśnie powiedział, że za oknem pada śnieg, ale jeszcze nie miałam czasu wyjrzeć i go zobaczyć. A czasu nie miałam, bo około 22:30 obudził się Mikołajek i rozpoczął swoje nocne marudzenie, że nie chce już spać, że się obudził. I że chce: iść do taty, siusiu, pić, jeść, czytać, oglądać bajki, wyjść z pokoju, bawić się, słuchać muzyki, niekoniecznie w tej kolejności...

A więc Mikołajek obudził się, jęczał, krzyczał, muczał, płakał, trzaskał drzwiami, porozrzucał po całym pokoju zabawki, a nawet rozrabiał na inne sposoby, aby tylko wyjść z pokoju i rozpocząć nocne życie, na co czasem pozwalam mu, gdy słaniam się na nogach i idę spać, a on zostaje z tatusiem, ale dziś nie dałam za wygraną. I mimo zmęczenia, bo jednocześnie pracowałam, jestem z siebie dumna. Nie dałam się i teraz słodko śpi! (Bez obaw, zaraz obudzi się Daniel)...

Procedura jest prosta... przynajmniej, jak zachowujesz spokój wewnętrzny, co przy ryku krzyku i chęci dyskusji, w której jego odpowiedzią jest - "Ale chce!!!" nie jest rzeczą prostą, lecz tybetańscy mnisi potrafią podobno siedzieć w kwiecie lotosu na lodzie pod wodospadem lodowatej wody i jeszcze ten lód pod sobą roztopić, więc... Bo jak nie zachowujesz wewnętrznego spokoju, to procedura już taka prosta nie jest.

A procedura wygląda tak.
Przy dochodzącym z pokoju Mikołajka dźwięku idziesz do pokoju Mikołajka, pytasz, co się stało, wysłuchujesz, mówisz, że ma iść do łóżka, nie negocjujesz, nie wchodzisz w dyskusję, powtarzasz, że ma iść do łóżka - drugi i w tej turze ostatni raz. Jeśli się da, dajesz buzi, jeśli jest spokojny, przytulasz, mówisz, że jesteś obok, że czuwasz nad jego snem i wychodzisz. Zostawiasz uchylone drzwi.

Robisz to przez dwie godziny.

Jeśli akurat Mikołajek zrobił bałagan, albo drzwiami trzasnął, to w pierwszym przypadku mówisz, że nie podoba Ci się to i że rano wszystko będzie musiał posprzątać, a w drugim wypadku stawiasz w drzwiach torbę pieluch Daniela i mówisz, że nie podoba Ci się, że trzaska drzwiami. Możesz dodać też od siebie, że jesteś zdenerwowana, bo boisz się, że trzaskanie obudzi Daniela. I że właśnie pracujesz, jest noc i takie dźwięki nie są mile widziane, a może lepiej - słyszane. I że w nocy zwykle się śpi (czego niekoniecznie sama jesteś najlepszym przykładem) i takie tam pierdoły, ale krótko.

Po dwóch godzinach, gdy robi się 00:30, a Mikołaj po nieudanych próbach negocjacji poddaje się i zaczyna chrapać, Ty jesteś nenufarem na tafli jeziora. Jakim nenufarem i na jakiej tafli - wszyscy wiedzą.

wtorek, 3 grudnia 2013

co się dzieje czasem w nocy

Zimowa zmiana czasu dokonała ogromnej rewolucji w i tak słabym bezspaniu Mikołajka, i teraz budzi się regularnie przez godziną 00:00 a idzie spać po 02:00. Ponieważ tatuś magenisiowy, który śpi bliżej Mikołajka, nie zawsze jest przez Mikołajka budzony, jak było drzewiej, bo zdarzało się, że wyżej wymieniony otrzymywał reprymendę, że nie śpi, więc teraz Mikołajek prowadzi nocne życie bez prób budzenia. (Co mnie czasem budzi). Z niewiadomych powodów Mikołajek do nocnych harców upodobał sobie tatusia i jeśli jednak postanowi kogoś obudzić, to budzi jego.

Jednak dwa dni temu nikogo nie obudził i kiedy rano weszłam do łazienki, mym oczom ukazała się CZYŚCIUTKA umywalka... Tak, pamiętając, jaka była wieczorem, przeżyłam chwilowe zdziwienie, ale pomyślałam sobie - tatuś magenisiowy umył ją wczoraj, gdy już poszłam spać, więc... I choć wyższe byłoby prawdopodobieństwo wygrania w lotto, to jednak dałam się ponieść wodzom fantazji. Czasem trzeba.

Jednak tatuś też dopytywał się o tę umywalkę i w efekcie doszliśmy do wniosku, że leżący na podłodze zmywaczek jest właśnie dowodem rzeczowym w sprawie. Mikołajek do działalności czyszczącej się nie przyznał, dość rozsądnie, bo jeszcze okazałoby się, że robi to najlepiej w całym domu i ta przyjemność spadałaby na niego... A domył ją idealnie, nawet przy złączeniu ze ścianą, i kran też domył... W dodatku prawdopodobnie po ciemku.

Zeszłej nocy dostawił sobie stołek i dokonał wyjęcia z wiszącej szafki w kuchni paczki ryżowych chlebków tatusia, po czym dokonał zjedzenia tych chrupków aż po samo dno...
Właśnie słyszę, że się wierci, a mi się chce tak bardzo spać. Niestety, wszystko to zmierza w kierunku całkowitej bezsenności :(



poniedziałek, 2 grudnia 2013

bezglutenowy zakwas gryczany

Tęskniąc za smakiem przypieczonej skórki chleba, odkopałam swój przepis na gryczany całkowicie bezglutenowy chleb własnego pomysłu.
Ponieważ przepis powstał z potrzeby szybkiego zrobienia zdrowego, bezglutenowego chleba, nie ma w nim nic więcej oprócz wody, mąki gryczanej i soli.
Nie oczekujcie też, że będzie puszysty, wyrośnięty i równie smaczny, jak biała chrupiąca bagietka.
Nie. Jest wilgotny, może wyjść gliniasty, jeśli będzie taka akurat mąka, ale jego atutem jest moja ulubiona chrupiąca skórka. Jest całkowicie naturalny i bardzo smaczny, z wyczuwalnym wyraźnie aromatem i smakiem gryki, choć, jeśli dodasz to, na co masz ochotę np. kolendrę, kminek, słonecznik, to ten aromat się przełamie.

Aby upiec chleb, najpierw musisz zrobić zakwas :-)

Ale jak zrobić zakwas? (zdjęcia będą dodawane systematycznie, bo na razie nie mam żadnej dokumentacji)

Weź:

  •  niemetalowy pojemnik  z przykrywką (np słoik z pokrywką,) 
  • 25 gramów wody, 
  • 25 gramów mąki gryczanej.
  • coś do mieszania, w miarę nie z metalu, np ceramiczną łyżeczkę (mam taką )
Teraz to wszystko wymieszaj i zostaw do popracowania na 24 godziny. Ja w zimę stawiam na kaloryferze i bąbelkuje, aż miło. W lato też bąbelkuje. Najgorzej jesienią i wiosną, wtedy rozgrzewam piec do 50 stopni i zostawiam w nagrzanym, ale wyłączonym.
Czyli najlepiej zrób zakwas rano o 8.00 lub wieczorem o 20.00, bo przez najbliższe 7 dni będziesz go dokarmiać raz na dobę, właśnie po 24 godzinach (godzina w te lub wewte nie zrobi mu dużej różnicy, szczególnie, jeśli mu wyjaśnisz, że byłaś/byłeś zajęty...)

I teraz zakwas zrobi się sam, musisz mu tylko troszkę pomóc.

Codziennie o stałej porze bierzesz 25 gramów Twojego wczorajszego zakwasu i mieszasz z 25 gramami mąki gryczanej. Potem dolewasz wody po łyżeczce tak, aby zrobiła się konsystencja gęstej śmietany. Po 7 pełnych dobach masz dojrzały, nażarty i gotowy zakwas.

Ja piekę już po 4 pełnych dobach, ale to jeszcze nie jest to.
I teraz, żeby przechować zakwas, to co masz, chowasz do lodówki i z tego (do 2 - 3 tygodni może stać)

Nie wyrzucaj tej części zakwasu, z która zostaje po nakarmieniu nowego. Schowaj ją do lodówki. Po 7 dniach zrobisz z niej pyszne kwaszone kluseczki wg przepisu, który wymyśliłam, bo nie lubię wyrzucać żywności.

Przepis na kluseczki i chleb niebawem.
Do dzieła!

ZAKWAS GRYCZANY -  HISTORYJKA OBRAZKOWA:

zakwas gryczany dzień pierwszy:


Po pierwszej dobie w zakwasie niewiele się dzieje. Pojawił się różowy kożuszek i troszkę bąbelków.
Pachnie też charakterystycznie, to kwaśno-gorzki zapach.
Jutro już będzie lepiej ;-)


zakwas gryczany dzień drugi:


W drugiej dobie pojawiają się pierwsze bąbelki, które widać tu na powierzchni. Zmienia się też struktura masy, gdy będziesz wybierać ją łyżką, to zobaczysz, że nie jest już zwarta, ale zaczyna przypominać spulchnione ciasto - zupełnie jak ciasto drożdżowe. Pojawiają się przestrzenie powietrzne - zamknięte w masie bąbelki. I nie ma już kożuszka, może wytrącać się woda, jak w tym wypadku. Wydobywa się też intensywny zapach i dzikie drożdże rozpoczynają swoją wesołą wędrówkę :-) Ale dopiero w trzeciej dobie naprawdę się zadzieje...


zakwas gryczany trzecia doba:


W trzeciej dobie wyraźnie widać zmiany w strukturze, która już pięknie pracuje i puszcza duuuużo maleńkich intensywnie pachnących bąbelków. Jej energia jest żywa i wesoła, aż chce się żyć i mieszać zakwas na czwarty dzień ;-)

Musiałam zamknąć zakwas w plastikowym pojemniczku, bo Mikołajek zaczął się nim w nocy interesować. A że tęsknię za chrupiącą skórką chleba, zakwas jest potrzebny!  (Nie chciałam, aby zjadł go w nocy łyżeczką) Ze wszystkich pojemniczków w domu nie radzi sobie jeszcze tylko z tym!

niedziela, 1 grudnia 2013

spośród tych wszystkich rzeczy...

Spośród tych wszystkich rzeczy, które się dzieją, dobrych i złych, o ile one mają w ogóle jakiś kwantyfikator, zdałam sobie sprawę, że pisanie bloga o drugiej w nocy, gdy udaje mi się skończyć pracę i idę spać, nie udaje się.

Od wielu dni planuję coś napisać. Co więcej - marzę o tym. Marzę, że siadam do komputera, mam już w głowie ułożone wszystkie słowa po kolei. Piszę jedno zdanie, a potem drugie, słowa w głowie przeskakują jedno za drugim. Piszę pointę. Stawiam kropkę. A wszystko to pod prysznicem, albo w tramwaju, gdy trzymam mocno poręcz walcząc o równowagę z ciężką torbą na ramieniu, albo w korku, w samochodzie...

Dwa etaty dają mi się we znaki bardzo mocno, ale motywują mnie postępy Mikołajka i rozwój Daniela. Mam dla kogo i czuję, że warto. W takie dni jak wczoraj po prostu daję sobie czas, płaczę, jem żółty ser, który jest lepszy od czekolady i staram się nie rozmawiać z ludźmi, żeby się nie martwili. I kiszę kapustę, piekę z dziećmi chleb bezglutenowy  i robimy łańcuch na choinkę... To dużo, czasem dużo więcej niż mają inni - to też dobrze wiem...

A co mnie tak wczoraj poruszyło? Świadomość, że mimo mojego całego zaangażowania nie starcza środków na rehabilitację :(
I nie wiem, co dalej...

poniedziałek, 11 listopada 2013

co burczy w brzuszkach od piątku

No więc, jakby to powiedzieć, mamy brązowy tydzień, czyli rozpoczął się  sezon grypy jelitowej.
Oznacza to nie mniej i nie więcej, że Mikołajek z Danielem też się załapał, bo wirus przyszedł do Mikołajkowego przedszkola, o czym lojalnie uprzedziła mnie przedszkolna załoga.
Od piątku więc mam nadmiarowe pranie. A potem znów pranie... A potem ...
Wczoraj gotowałam marchwiankę z ziemniaczkami, dziś zrobiłam ziemniaczane kluchy z siemieniem. Szczęście jest w tym tylko takie, że dzieci przechodzą to choróbsko łagodnie.
W zasadzie gdyby nie objawy jelitowe, to nie byłoby nic. Ani wymiotów, ani gorączki, ani złego samopoczucia, ani braku apetytu. Czyli dieta działa i daje dzieciom siłę. Nie jestem zaskoczona łagodnym przebiegiem. Nawet zmiany pieluchy nie są tak często jak przy poprzednich wirusach.
Niestety są jeszcze w tej chwili niezbędne, bo zawodzi Mikołajka czucie głębokie i sam jest zaskoczony tym, co się dzieje... A ja... Jestem tylko zmęczona i czekam, aż przejdzie. I z żalem zawiadamiam, że jutro Mikołajek nie pójdzie do Busoli.  A ja akurat jutro muszę iść do pracy i z radością odliczam godziny, aż będę wracała spokojnie do domu i wejdę do mieszkania i usłyszę od mojego synka:
- Mamusiu!

Ogólnie :(

sobota, 2 listopada 2013

cmentarz

- Mikołajku, jedziemy odwiedzić Twoich praprababcię i prapradziadka.
- W domu?
- Nie, oni nie mieszkają w domu, teraz są na cmentarzu.
- Tak? - dopytywał się Mikołajek.
- Tak. Nigdy nie poznałeś Babci Jani, ani tym bardziej dziadka Leona. Oni umarli, zanim Ty się urodziłeś, ale pamiętamy o nich. Obok dziadka i babci leżą jeszcze wujkowie i ciocie, których też nie poznałeś, ale są Twoją rodziną.
- Umarli? - powtórzył Daniel.
- Umarli? - zapytał Mikołajek.
- Tak, umarli...

Co to znaczy dla dziecka?

Próbuję więc wyjaśnić: - Przestali oddychać, przestało im bić serce, zamknęli oczy,  nie ruszają już rękoma ani nogami... Nie mogą już nigdzie pobiec... Nie jedzą, nie śpią...

Na cmentarzu Mikołajek zrobił awanturę, że nie może zabrać kwiatów, które zostały u Babci i Dziadka na grobie, do domu, choć od początku tłumaczyłam mu, dla kogo są, i że zostawimy je na grobie...

Śmierć - nie potrafią oswoić się z nią dorośli, jak wyjaśnić ją dzieciom? Muszą zrozumieć same... Same doświadczając straty, czy doświadczając emocji innych dzieci czy dorosłych, którzy kogoś stracili... Jak wszystko, co było najpierw abstraktem, w doświadczeniu przeszło do rozumienia... u każdego z nas...
Im wcześniej pozwoli dzieciom się z nią oswoić, nie ukrywając jej, przedstawiając ją, jako porządek każdego życia, tym szybciej będzie łatwiej się im z nią pogodzić... Przyjęcie śmierci  to przecież zadanie, które stoi przed każdym z nas...

czwartek, 31 października 2013

zmiana czasu

Zmiana czasu przebiegła pomyślnie jedynie dla niektórych zegarów.
Dla moich dzieci, jak co roku, niestety nie.
Dokładnie o 4:40 - obudził się Daniel.
- Idę tam - oznajmił i to był koniec spania. Mojego spania. A mogłam pospać jeszcze przynajmniej do 5:20.

Pełen radości od razu pojawił się Mikołajek. Wyszczerzył swoje wyrwane w Centrum Zdrowia Dziecka bezzębie i zaczął skakać po łóżku. No tak... Wstajemy.

O 6:50 wymieszane zapachy perfum damskich i męskich w mojej windzie pozwoliły mi wreszcie stwierdzić, że czas już się wybudzić. Prawdę mówią biolodzy, że zapach jako ważny dla przetrwania bodziec jest odbierany przez mózg przedkorowo. Windę przetrwałam, ale chwilę później pędziłam z powrotem po jabłuszko dla Mikołajka. Przecież to ja będę go odbierać z Busoli, a on na pewno o nie zapyta, bo nauczył się chrupać jabłuszka w samochodzie, gdy wracamy z przedszkola.

Umiem to zrobić - zostawić dom w domu. I choć z ogromnym żalem, to jednak jadę tą wyperfumowaną windą w dół prosto do pracy, pozostawiając chwilę później na podwórku silny ślad zapachowy, choć nie mój, na drodze do pospiesznie zaparkowanego samochodu... Przecież te jabłuszka...

Jadę do pracy. Jesienne słońce, dopiero co obudzone, świeci mi w oczy. Na dnie serca mości się tęsknota, a może nawet żal, że to ja powinnam teraz być z dziećmi. Nigdy nie miałam parcia na szkło, ani ciągoty do kariery... ale tak wyszło, że to ja wystarczająco nie śpię, wcale nie czytam już książek, a ze zmęczenia prawie nie żyję, żeby to wszystko trzymało się kupy, żeby Mikołajek mógł się rozwijać, coraz więcej mówić, używać rączek, przytulać się i mówić - "Mamusiu", gdy w soboty i niedziele idziemy na pełne jesiennych liści spacery.

W samochodzie muzyka mnie drażni, więc budzi. Dom zamknęłam w domu, ale jeszcze przez chwilę o nim myślę. Myślę o tym, co zjedzą dzieci na obiad, i czy będą miały umyte ręce albo czy ktoś zauważy, co naszykowałam Mikołajkowi do przedszkola oraz czy tatuś magenisiowy przekaże Pani Grażynce dodatkowe suche spodnie dla Mikołajka, żeby były na zapas w ramach awarii. (Nie przekazał).

Jadę pustą o tej porze Warszawą. Za szybko jadę, ale inaczej nie umiem. Drugi dzień warsztatów. Otwieram drzwi w sali szkoleniowej, włączam ekspres do kawy, który mruczy na powitanie jak kot, robię sobie kawę  i już mnie nie ma przez długie dziewięć godzin... Gdy wybija piąta, zwijam ostatnie flipy ze ściany i wychodzę, żeby zdążyć do Mikołajka, który za chwilę skończy zajęcia w przedszkolu...

- Mamusiu... - woła Mikołajek i rzuca mi się na szyję. Ogarnia mnie wzruszenie. Teraz w dobrym filmie powinno być cięcie. Ale nie będzie. Show must go on, bowiem.

W Polsce matka niepełnosprawnego dziecka może liczyć tylko na siebie, państwo jest nieudolne, a pomoc społeczna nie istnieje. Wszystkie pieniądze, które NFZ czy samorządy mogłyby przeznaczyć na leczenie, opiekę, czy rehabilitację są przejadane przez urzędników wyższego szczebla i ich rodziny. Więc matka takiego dziecka musi zacisnąć zęby i myśleć o tych wspaniałych chwilach, które zbiera i kolekcjonuje w sercu. Sercu, które czasem z daleka bardzo tęskni... A czasem z bliska. Różnie. Zależy, gdzie w danej chwili pracuję...

Te chwile są wtedy, kiedy jestem z dziećmi. Te chwile, których jest coraz mniej... A przecież czasu nie da się zatrzymać i nic już się nie wróci. Nie wrócą przede wszystkim te momenty, gdy błąkam się po obcych miastach i hotelach, kiedy wyjaśniam innym, jak działa człowiek, samej się konfrontując z jego przewrotną konstrukcją w domu, zamiast w tym czasie stać nad kuchnią, z jednym dzieckiem na ręku, a drugim ciągnącym za spódnicę... Z tęsknotą w sercu. Z żalem, że mój idealny obraz tego, JAK chciałabym być matką, jest niemożliwy do wykonania, bo jestem samotnie pracującą matką z dwójką dzieci i ich tatusiem i nieocenioną Panią Grażynką, bez której mój świat runąłby i się rozsypał w drobiazgi.

wtorek, 8 października 2013

pokaż mi domek

Mikołajek rozwijał się nie tak - źle.
Daniel rozwija się za szybko - też źle.

Ponieważ mamy Mikołajka, który niekiedy przekracza ilość dopuszczalnych decybeli i wprowadza nerwową atmosferę tym przekraczaniem, trafiliśmy pod skrzydła specjalistów, żeby patrzyli na Daniela i mówili, co i kiedy zrobić, żeby dać mu wsparcie. Pani Neurolog - przemiła osoba z powołaniem, Pani Psychiatra - bardzo doświadczony specjalista, nie widzi na razie obszarów zagrożeń, Pani Psycholog - też normalna, choć tym szybkim rozwojem zaniepokojona, bo... ale pani logopeda... (musieliśmy pójść do logopedy, bo Daniel za szybko zaczął mówić - no nie żartuję!)

Wchodzimy do gabinetu, Daniel nie czuje się za pewnie, a pani mu robi na dzień dobry "trrrrrr" paluchami po plecach, bardzo mocno. Zatkało mnie, ale usiadłam spokojnie, uspokoiłam Daniela, chwilę porozmawiałam z nim. Siedzimy. Pani czyta kartę. Czyta i czyta, Daniel zaczyna się nudzić. Wchodzi pani doktor i w czasie naszej wizyty omawia z panią logopedą inny przypadek. Siedzimy sobie. Minęło 10 minut. Pani wraca do karty. Pytam, czy skoro dziecko się nudzi, to może jakąś zabawkę mu dam, bo Daniel rozgląda się po gabinecie i pokazuje mi coś.

- Może się wszystkim bawić - mówi pani.

Dobra, wyciągamy coś fajnego z szafy, a pani zadaje pytania. Odpowiadam, bawiąc się z Danielem i jednocześnie mówiąc do niego. Wreszcie pani osiąga spokój wewnętrzny i przestaje zadawać pytania. Minęło 20 minut wizyty. Bierze jakieś plansze i zwraca się do Daniela:

- Gdzie jest domek? (bardzo głośno, jakbyśmy co najmniej byli głuchoniemi).
Domek ma kształt, którego Daniel nie rozumie. Zaczyna opowiadać Pani o wszystkich innych obrazkach, pokazuje konika i mówi "konik" i tak dalej o każdym obrazku, których jest dużo, ale ignoruje "domek" i pytanie o domek.
Potem odwraca się do zabawek, które wcześniej wyciągnął. Źle! Bardzo źle! Teraz powinien szukać domku!

W ciągu dziesięciominutowej obserwacji dziecka pani logopeda wysnuwa wniosek, którym się ze mną dzieli (również bardzo głośno):
- Dziecko nie współpracuje!
- Nie, po prostu ma swoje zdanie, ale chętnie sprząta po sobie, wchodzi w zabawy z wymianą, zanosi śmieci do kosza, przynosi przedmioty, o które się go prosi, idzie się myć, gdy o tym mówimy.
- Nie podoba mi się, że on nie wykonuje poleceń. I że mówi niewyraźnie.
- Ale on ma 19 miesięcy.
- Niedobrze, że pierwsze słowa, które powiedział, były takie trudne "kwiatek", "drzwi"...

A mi nie podoba się pani logopeda. Ale widocznie w diagnozie najważniejsza jest kwestia gustu...

Żeby zmienić logopedę prowadzącego, należy napisać pismo do dyrektora placówki, z argumentacją. Zastanawiam się teraz, czemu Wszechświat po raz drugi zesłał mi tego logopedę. Poprzednio ta pani pracowała z Mikołajkiem, ale rozstaliśmy się z ośrodkiem. Z jej powodu...


sobota, 28 września 2013

pieczemy wegańskie bezglutenowe muffiny ze śliwką

Sobota. Pieczemy. Gotujemy. Bawimy się w kuchni. Wszędzie mąka. Wszędzie woda i wiórki kokosowe. Głośno i super zabawa. Szukamy ochotnika, który chciałby nam teraz kuchnię posprzątać ;-)

Upiekliśmy babeczki gryczane ze śliwkami :-)
Są trochę ciężkie i wilgotne, być może to z powodu śliwek oraz dlatego, że nie było glutenu oraz dałam mniej tłuszczu, niż w przepisie. Eksperyment skończył się tak, że nie ma już ani jednej! :D

Bezglutenowe wegańskie babeczki ze śliwką mamy magenisiowej

przepis na 20 babeczek


  • 500 gr mąki gryczanej
  • 400 ml mleka kokosowego
    - mleko kokosowe robię sama
    - generalnie wszyscy dają mleko ryżowe, ale ja nie lubię kupnego
    - dużo lepsze ciasto jest z kefirem... albo maślanką... ale trzymamy dietę
  • 4 - 5 łyżek oleju kokosowego
  • 2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia
  • 20 śliwek (albo tyle, ile chcesz, ale śliwki robią zakalec w bezglutenach) 
  • 3-6 łyżek ksylitolu 
  • koniecznie troszkę soli
  • łyżeczka soku z cytryny dla przełamania smaku



Zmieszać suche z suchymi, mokre z mokrymi, a potem wszystkie razem.
Babeczki piekłam w foremkach. Warstwa ciasta, warstwa śliwek, warstwa ciasta.



Piecze się 20-30 minut w 180 stopniach, w zależności od gatunku śliwek, które lubią się "puszczać" ;-)

Smacznego :-)





piątek, 27 września 2013

wybór ze słownika Mikołajka

telon - telefon
białyj telon - mój telefon (czyli telefon mamy magenisiowej)
misika - kolor niebieski (wszystko, co jest niebieskie)
Miłaj - Mikołajek
Danii - Daniel
kulele - komputer

niedziela, 15 września 2013

Bóg i kasztany

Sobota. Nasz wspólny czas. Brzydko, szaro i ponuro. Mokre trawniki i ławki. Mokro w piaskownicy. I na huśtawkach. Idziemy więc na kasztany. Kasztany są, owszem. Na drzewach. Trudno powiedzieć, czy znalezienie choć jednego brązowego kasztana jest moją najsilniejszą potrzebą, czy może przebija mnie Mikołajek, drepcący pod jedynym drzewem w okolicy. Mikołajek robi trzecie kółeczko na trawniku. Nie ma kasztanów. To znaczy są. Piękne, kolczaste łupinki wyglądające jak miny morskie w czterech pancernych. I psie. Wiszą na drzewach i mówią do nas - cierpliwości...

- Kasztana kasztana kasztana! - dyryguje Mikołajek, z wrażenia porzucając na trawniku swojego zielonego BIO lizaka bez cukru i bez chemii, za to z ksylitolem, którego dostał w ramach ćwiczeń jamy ustnej. Nodobra. Mamy nowe słowo - "kasztan". Dobre i to.

Lizak przepadł w trawie - rozpoczął się lament Mikołajka. Daniel wychodzi z wózka. Swojego lizka już zjadł, a widzi, gdzie lizak Mikołajka upadł. Ogarniam dzieci, lizaki, kasztany. Zamykam oczy. Pod powiekami mam maj. Kwitną kasztanowce. Jedne na różowo, drugie na biało. W tym roku wiosna była wyjątkowo zimna, kasztanowce kwitną później. Chodziliśmy je oglądać z Danielem, kiedy Mikołajek uczył się żyć ze swoją chorobą w przedszkolu. Słodki, delikatnie duszący zapach. Bardzo nieuchwytny. Tak! Przypomniałam sobie. Jest ich całe mnóstwo -  tych kasztanowców,  tuż tuż, pod nosem. Idziemy!

Kasztanowce stoją, jak stały. Kasztany na nich wiszą niewzruszenie. Już nadpęknięte. Wiatru ani trochę. Gdybym była jakieś 7 centymetrów wyższa, mogłabym ich trochę dosięgnąć, ale...
Przeszliśmy całą kasztanową aleję. Znaleźliśmy dwa kasztany. Strąciłam jednego. Drugi spadł. Nodobra - mówię do Mikołajka. Przyjdziemy jutro, może coś jeszcze spadnie. I w poniedziałek. No a do wtorku powinieneś mieć całą torbę. Odchodzimy. Mikołajek niezadowolony, ale spokojny.

- Proszę pani, zerwać pani trochę kasztanów? - słyszę za sobą głos. Mężczyzna jest z dziećmi, kolegą i żoną. Łapie za gałąź. Strąca całe kiście. Jego chłopcy rzucają się zbierać. Zbieramy i my.
- Będziecie robić ludziki?

Zaczynamy rozmawiać. O ludzikach, przedszkolach, jesieniach, kasztanach. O Mikołajku, braku mikołajkowego białka i o kasztanach, jak można pobudzać nimi sensorykę dłoni i rozwój dziecka.
- Dużo zdrowia dla Mikołajka - życzy pan od kasztanów. I szczęścia - dodaje.

- Widzi pan, mamy dużo szczęścia do ludzi. W tym wszystkim zawsze jest ktoś, kto pojawia się nagle jak pan i zrywa nam kasztany.
-Bo widzi pani - mówi pan od kasztanów. Nad wszystkim czuwa Bóg.






wtorek, 10 września 2013

Błota, Błota i po Błotach...

Cudowny czas, cudowne miejsce...
Bociany... Konie... Żurawie...
Morze i fale, wydmy, wiatr...
Tańczące na wietrze ziarenka piasku przypominają, że nie ma rzeczy idealnych...
Pogięte sosny.
Niezmierzone łąki... Sarny, koziołki, zające,jastrzębie i myszołowy.
Ludzi tyle, ile potrzeba.
Pełna swoboda życia.
Raj?

Na początku - trudna adaptacja. Nieukojone, zniszczone takim, nie innym życiem nerwy, zmiana klimatu, deficyty snu...
Zimno, deszcz i dwanaście stopni. Trwająca tydzień gorączka Daniela. Szaleństwa i wycia Mikołajka.
Drugi tydzień - aklimatyzacja. Pogoda w kratkę. Zwiedzamy miejsca, w których byliśmy w zeszłym roku. Robimy ogniska. Jemy kiełbaski. Łapiemy komary i osy. Czuję, że dobrze wybrałam kierunek, ale trzy tygodnie to mimo wszystko może być nam za mało...
Trzeci tydzień. Gorąco i pięknie. Pogoda jak drut. Czuję, jak moje ciało wreszcie oddycha pełną piersią. Jak rozprostowują się zgniecione stresem mięśnie. Jak odzyskuję spokój. Jak na plaży, patrząc w odległy horyzont morza, na bawiące się spokojnie dzieci, odzyskuję wewnętrzną równowagę. Łapię pion. Tik, tak. Zegar może sobie tykać. Mnie nie dotyczy zegar. Nie wiem, który jest dzień tygodnia. Aż do przyjścia soboty. W sobotę Mikołaj od rana płacze. Wyje. Krzyczy. Jest niespokojny. Prowokuje. Zwraca na siebie uwagę. Nic dziwnego. Właśnie się pakujemy... Ostatni raz otwieram bramę, żegnam się z panią Bożenką i z maleńkim Wiktorem. Mam w oczach łzy. Do następnego lata... Na Błotach stoją żurawie. Trzydzieści, może czterdzieści... Krzyczą po swojemu, tym swoim przenikliwym głosem... Będę tęsknić. Już tęsknię. Już myślami jestem tam, na Błotach. Z zapachem koni i siana. Z tęsknotą do niekończącego się horyzontu z pianą fal...

środa, 7 sierpnia 2013

koniec roku w przedszkolu Magiczna Busola

Jak co roku - jest koniec roku. Szkolnego. Ponieważ od piątku mamy wakacje, brakuje mi weny twórczej, więc dziś raczej fotorelacja niż relacja... Napiszę tylko, że było super. Oficjalne zakończenie roku przebiegło po Mikołajkowemu, a na końcu Mikołajek dostał dyplom :-)

Mikołajek śpiewa - bo zakończenie roku w przedszkolu zaczęło się od piosenek :-)

Z jedną z ukochanych Cioć - Ciocią Anią :-)

Druga część - wszyscy razem tworzymy obraz pt "Wakacje"

Daniel i jego koncepcja wakacji - nieprzypadkowo "kwiatki" były pierwszym słowem, które wypowiedział ;-)


I fragment pracy Mikołajka...
Ciocia Kamila, terapeutka Mikołajka, wyjaśnia Danielowi, jak malować :-)
Trzecia część - quiz. Mikołajek schował się (klasyka zwracania na siebie uwagi)

W ukryciu - II poziom.

W ukryciu - III poziom.


Po ukryciu ;-) (nikt nie zauważył, więc trzeba wyjść i sprawdzić, co teraz zadziała)

Mikołajek odbiera dyplom z rąk Pani Ani - która prowadzi grupę Mikołajka :-)

Radość - po prostu :-)

Pożegnalny taniec - Daniel próbuje się wywinąć ;-)

Słynne podskoki.



Finał.

:-)

środa, 31 lipca 2013

o różnych rzeczywistościach

Nie lubię nacisków. Kiedy mnie ktoś naciska, to się zamykam, jak w Shreku. Jak ktoś wie, co jest dla mnie lepsze, a nawet najlepsze, szczególnie, kiedy wie lepiej ode mnie samej, to jest już dla mnie mocno podejrzane. A jak jeszcze za mnie w tej sprawie decyduje, w imię mojego dobra, a nie daj boże w imię dobra moich dzieci, mówię Wam, mogiła i koniec. A jak dodatkowo lepiej ode mnie wie, co ja czuję i myślę....  Robię się wtedy uczulona. Mam po prostu UCZULENIE. A największe uczulenie mam wtedy, kiedy moje dziecko mówi - boli mnie coś tam, a ktoś mu mówi - OŁ NOŁ. Na pewno cię nie boli!  I drugi przypadek, uwaga dla widzów o mocnych nerwach, przypadek bardzo drastyczny - moje dziecko zalicza orła, żurawia (ale nie pawia) czy tam po prostu leci na twarz, uderza się w kolanko czy w rączkę, nie daj boże paluszek, a troskliwa babcia wyznaje mu prosto w oczy tonem nie znoszącym sprzeciwu - Mikołajku! NIC SIĘ PRZECIEŻ NIE STAŁO!

Hola hola!!!! Jak to nic się nie stało? Stało się! Moje dziecko sobie twarz obiło czy inne członki, a tu babcia jedna z drugą - nic się stało! A boli. A się przestraszył. A coś tam. Jak można w tak okrutny, nieczuły sposób zaprzeczać  rzeczywistości dziecka? Przecież w tej konkretnej dziecka rzeczywistości dziecko upadło. Boli go, a tu jedna z drugą - nic się stało! Tak właśnie upadają autorytety...

Bo czy nie jest lepiej, bezpieczniej, mądrzej, rozsądniej po prostu przyjąć do wiadomości, że dziecko na ten moment w tej sytuacji cierpi i po prostu POTWIERDZIĆ JEGO RZECZYWISTOŚĆ? W jego, dziecka rzeczywistości właśnie wywinął orła, więc leży, niewygodnie mu, boli palec, przestraszył się i to są jego uczucia. To nie ma absolutnie związku z tekstem NIC SIĘ NIE STAŁO. Stało się!

I zamiast tłumić w dziecku rozumienie świata i emocjonalności już w zarodku, nie lepiej powiedzieć " tak, przewróciłeś się", "tak, boli - ale pewnie zaraz przestanie, bo zwykle przestaje! :-)" albo "rozumiem, że się przestraszyłeś", zamiast walić dziecku ściemę, że jego odczucia są na niby? Że jego odczucia nie są ważne! Bo potem nagle dziecko odkrywa, że nie jest na niby. Że tłumiło długo swoje odczucia, bo chciało dać babci to, co umiało w tamtym czasie najlepiej, właśnie tak rozumianą miłość, przez dopasowanie się do potrzeb lęków dorosłego...

Dostrzeż, że druga osoba czuje to, co czuje. Zauważ, że "Nic się nie stało" nie dotyczy sytuacji dziecka, tylko Twoich lęków. To ważne. Z dziecka wyrośnie człowiek. Po jakimś czasie ten człowiek odkryje, że ma prawo do swoich odczuć. Nie chciałabym być wtedy w Twojej skórze...

wtorek, 23 lipca 2013

półtora

Powinnam się wytłumaczyć z milczenia. Czas jest dla mnie na wagę złota. Ktoś jeszcze podkręcił mi wysokie obroty. Do tej pory było 1200 jak na wirowaniu w dobrej pralce. A teraz jest... Sama nie wiem. 2000? Sen jest błogosławieństwem, na które widocznie jeszcze w pełni nie zasłużyłam, jak też na inne rzeczy, ale idziemy do przodu. Czasem są to dwa kroki do przodu, a trzy do tyłu, ale widocznie tak trzeba.

Zeszły poniedziałek rozpoczął się o północy 40 stopniami Daniela i stanem podgorączkowym Mikołajka.
Wciąż jeszcze Daniel dochodzi do siebie, na szczęście już nie kaszle, ale ten kaszel pojawił się też u Mikołajka. Więc w panice kupiłam ... srebro koloidalne. I chyba pomogło.

A w międzyczasie 19 sierpnia w piątek Daniel dojechał do 18 miesięcy - więc mamy powód do świętowania. Półtora roku to już coś! Miło mi się na niego patrzy, na to, jak się rozwija, co w porównaniu do rozwoju Mikołajka jest w pewnym sensie moim lekiem na całe zło, bo choć o jego rozwój nie muszę już zabiegać sama... choć oczywiście jest parę rzeczy, które musimy obserwować i dlatego będziemy pod opieką Poradni Neurologicznej. Wciąż... Grrrrrr...

I z okazji 18 miesięcy Daniel definitywnie odstawił się od piersi... Taki symboliczny krok w dorosłość...

Więc... mówi całymi zdaniami, choć niekoniecznie gramatycznie i swoimi wyrazami, co jest piękne. Dużo rzeczy kojarzy, kojarzy dobrze. Wczoraj zobaczył misia na nocniku w książce i oświadczył mi, że "Miś robi kupa"... Jak czegoś chce, to o to walczy do upadłego, czasem kilka godzin. Wszystko naśladuje - trzeba uważać! Bierze za rękę i prowadzi Cię do rzeczy, której właśnie pragnie. Tu i teraz! Na Mikołajka mówi "brata" i traktuje, jak bezwzględną własność. Nocnik skwitował zdecydowanym "niece!" I jak na razie wszelkie próby użytkowania powyższego kończą się w ten sam sposób, ale jak jest "kupa", to mówi "kupa". Miło z jego strony :-) Jak chce wyjść na spacer, przynosi mi buty. Swoje i moje. Uważnie słucha, patrzy tymi swoimi wielkimi brązowymi ślepiami baaaardzo uważnie i chłonie każde słowo, które do niego mówisz. Najważniejsza na razie jest mama, i może jeszcze przez kilka lat, a potem... a potem zobaczymy, co będzie. Teraz jest teraz.

Przysuwa sobie stołki (podpatrzył pół roku temu) i włazi wszędzie, gdzie wleźć się da. Przestawia programy w pralce i zmywarce. Włącza komputer i telewizor. Wyłącza. Rozumie, że piekarnik jest gorący i że tam jest "amm"! - co pokazuje stosownym gestem wsadzania sobie palca do buzi. A Mikołajek uczy go życia. Bo interakcje między nimi są absolutnie normalne i nie mają nic wspólnego ze Smith-Magenis... Dzięki Mikołajkowi Daniel właśnie opanował nowe słowo - "to moja"!

sobota, 6 lipca 2013

znów kwitną lipy

Znów kwitną lipy. Czas zatoczył koło. Może nie "znów", a "jeszcze". To już ostatnie dni rozgrzanego słońcem, duszącego słodkiego zapachu, który od pięciu lat wywołuje we mnie wspomnienia... Wspomnienia tak silne, jakby to było wczoraj. Rok w rok... Lipy kwitną prawie cały miesiąc. Te pierwsze zaczynają  kwitnąć w połowie czerwca. Jest więc połowa czerwca. Nasza "aleja lipowa" na osiedlu. Wzdłuż ogrodzenia boiska rośnie jakieś tysiąc lip, jedna za drugą. No jak nie tysiąc, to może ze trzydzieści. Idziemy i idziemy wzdłuż ogrodzenia, a lipy pachną. Ich słodki zapach niesie się po świecie, a wiozę w wózku Mikołajka. Idziemy. Mikołajek leży i patrzy. Ma kilka miesięcy. Obserwuje mnie bardzo, bardzo intensywnie, ale terapeutka Ola, która zna się na wszystkim, mówi, że to nie autyzm.

Za rok o tej samej porze Mikołajek ma już skończony rok. Stoimy pod lipą. Pani z dzieckiem w podobnym do Mikołajka wieku przekonuje mnie, że dzieci nie muszą raczkować, bo jej synowie nie raczkowali i jej wnuki też nie. Terapeutka Ola ma na ten temat inne zdanie. Ruszam w kierunku domu. Mikołajek wciąż w wózku, ale już na siedząco. Lipy pachną. Podejmuję życiową decyzję, że już się nie będę szarpać. Że był maj, kwitły magnolie, zazieleniło się, teraz jest pięknie, kwitną lipy... Że już nie będę nic nikomu udowadniać, a przede wszystkim, że nie będę udowadniać, że moje dziecko jest chore, a pan doktor z panią doktor ewentualnie niedouczony. Nie mamy wciąż diagnozy. Lipy kwitną. Ja idę. Jest mi dobrze z podjętą decyzją. Wiele się zmienia w ten przyjazny, nieunikniony sposób, kiedy nagle przestajesz się wtrącać w sprawy ostateczne, na które i tak nie masz wpływu. Diagnoza przychodzi pod koniec roku. Z wynikiem badania w zębach mam ochotę pojechać do pana doktora z Centrum Zdrowia Dziecka, który mi powiedział, że Mikołajek niepotrzebnie zajmuje miejsce na oddziale Patologii Noworodka, bo jest zdrowy i jakieś inne dziecko przez niego...  ale na pytanie, "Czemu więc pan nas nie wypisze?" wychodzi z sali.  Więc jest koniec roku, ale mam ochotę do niego pojechać i zapytać o coś. Dziś już nie pamiętam, o co. I tak nie pojechałam. Ale...


Wybiegnijmy trochę do przodu. Znów kwitną lipy. Jest 2012 rok. Długo trawiona decyzja w zasadzie jest już podjęta. Lipy kwitną, idę na zajęcia do Magicznej Busoli. Biorę Mikołajka. Zostajemy. Mikołajek dostaje wszystko to, co powinien dostać w Latawcu, ale nie dostał. Na efekty zmiany nie trzeba długo czekać.

2013. Rzecz dzieje się dwa tygodnie temu. Znów kwitną lipy pod moim domem, są coraz większe.  Cała odurzona tym zapachem jadę z Mikołajkiem do Poradni Pedagogiczno-Psychologicznej na zajęcia z neurologopedą. Spotykam panią psycholog-orzecznik, pytam o Mikołajka, co dalej ze szkołą itp, że się tym martwię, taka rozmowa na korytarzu, 10 sekund. Nie może rozmawiać, ale pamięta mnie i Mikołajka. Dzwoni, żebyśmy przyjechali "się pokazać". Przyjeżdżamy. Test za testem. Jestem zaskoczona. Mikołajek tylko raz się na dobre zatrzymał. Przy kształtach. Widziałam i wiedziałam, co to znaczy... Mikołajek przez całe badanie jest spokojny. Rozmawia (!!!) i współpracuje. Pod koniec bardzo chce już wychodzić. Trzyma za klamkę. Pani psycholog podlicza wyniki.
- Jestem zaskoczona. Niektóre dzieci niekiedy robią niespodzianki. Poprzedni wynik mówił o poważnym upośledzeniu. Dziś mogę powiedzieć, że Mikołajek jest w górnej granicy lekkiego. Na pewno bardzo słabo wypadły rączki :( Będziemy się przyglądać myśleniu abstrakcyjnemu. No i jeszcze mowa... Ale...

Wychodzimy z poradni. Na słowa psychologa reaguję jak zawsze na szokujące wieści. Całkowitym odurzeniem. To taki stan, jakby się zanurzyć w szkle. Niby jesteś tu i wszystko widzisz, ale jednak nie. Show must go on. Idziemy w nagrodę na plac zabaw. Tam też kwitną lipy  - ile ich w Warszawie rośnie! Mikołajek bawi się z trzylatkiem.
- Synek jest upośledzony? - pyta babcia trzylatka. - Bo tak słabo mówi... - wyjaśnia mi.
- Wnuczek słabo wychowany?  - mam ochotę zapytać. - Bo bije Mikołajka i jest agresywny do babci... Zamiast pytać, zabieram Mikołajka do domu, gdzie na podwórku pachną słodko lipy.

wtorek, 25 czerwca 2013

mucha w mucholocie

Jest taki utwór śpiewany dla dzieci o jednej musze. Owa mucha leci mucholotem do Krakowa. My nie do Krakowa, i nie mucholotem, bo na piechotę poszliśmy sobie w sobotę z Mikołajkiem i jego bratem na spacer. Z nieba lał się żar niemiłosiernie, a Mikołajek był w zaskakująco dobrym humorze. Pani Grażynka nauczyła go podczas trudnych dla niego sytuacji śpiewać, a że spacer na odległość jest dla niego trudną sytuacją, więc zaintonowałam ową „Muchę”. Mam zaskakującą łatwość do tego typu piosenek od wczesnego dzieciństwa, a od kiedy słuchamy w domu głównie "Piosenek Rybki Mini-Mini", nie ta pierwsza piosenka wpadła mi w ucho i została. Mam nadzieję, że nie na zawsze, a nawet jeśli, to już trudno.  

Więc idziemy przez osiedle, i jakoś tak razem z Mikołajkiem zaczęliśmy śpiewać, ku ogromnej radości Daniela, który tylko pomrukiwał, rozłożony w wózku na słoneczku jak turecki basza. Przerzucił sobie nogi przez pałąk wózka i zerkał tylko co i rusz, gdy robiliśmy przerwę w utworze. Oczywiście zwrotek nie było, bo ich nie pamiętam, a Mikołajek jeszcze tak dalece nie mówi (muszę kiedyś nagrać, jak on śpiewa). Więc bucząc jak mucha (Mikołajek) i śpiewając na nutę Mazowsza (mama magenisiowa) dawaliśmy na pełny regulator:

„Mucha mucha w mucholocie,
jak w prawdziwym samolocie,
do Krakowa sobie leci,
a nad muchą słońce świeci”…

Lubię miny ludzi, jak idziemy sobie i śpiewamy z Mikołajkiem. Panie zwykle są zaskoczone lub zgorszone. Panowie się czasem uśmiechają ;-)

W połowie drogi do sklepu (około 25 minut w jedną stronę – z Mikołajkiem, bez Mikołajka góra 15 – bo przecież trzeba wejść nogą w każdą dziurę i obejść trzy razy każdy słupek) Mikołajek zarządził zmiany w refrenie, które sam zaproponował, więc za każdym razem mucha leciała gdzieś indziej, podaję za Mikołajkiem:

- do przedszkola (moja propozycja, która wywołała zalew zmian w refrenie)
- do „nujka” czyli do wujka (ale nie powiedział, do którego)
- do cioci Eli
- do cioci Sylwii
- do Grażynki (z niewiadomych powodów Mikołajek ostatnio nie mówi „ciocia Grażynka”, tylko „Grażynka”)
- do Bartka (czyli tata, ale ostatnio nie mówi „tata” tylko „Bartek”)
- do Daniela
- do mamy i taty
- do konika (ukochana przytulanka)
- było coś chyba coś jeszcze po drodze, nie pamiętam 



W każdym razie swobodnie dolecieliśmy do sklepu, kupiliśmy buty na próbę i wróciliśmy do domu, mniej swobodnie, ale wizja pieczonych w miodzie skrzydełek, które z nim od wcześniej marynowałam, dodała mu skrzydeł i orzeł wylądował. Przepraszam. Mucha. A utwór polecam. Mucha nieco swinguje!



niedziela, 23 czerwca 2013

tatuś magenisiowy

Normalnie tak jest, że twórców-stwórców jest dwóch i nie mam na myśli teraz Biblii, tylko życie na planecie Ziemia, a ci stwórcy to, jak wiadomo, Mama i Tata. I tak oto Mikołajek też ma dwóch stwórców. Magenisiową mamę i tatusia magenisiowego.

I właśnie dziś magenisiowy tatuś obchodzi swoje tatusiowe święto, z której to okazji upiekliśmy z chłopakami rano sernik. Z kazeiną, za to  bez cukru - do słodzenia sok z malin. Mikołajek nie załapał się na ów sernik nie tylko z powodu kazeiny oraz cukru (zdaje się był w soku) ale także z powodu tego, że padł. Zasnął na kanapie jak długi jeszcze przed wieczorną kąpielą, wykończony pogodą.

Ale miało być nie o serniku, tylko o tatusiu. No więc za  projektem "Terapia Mikołajka" w roli wykonawcy szalonych i mniej szalonych pomysłów magenisiowej mamusi stoi właśnie magenisiowy tatuś. Czyli w roli tatusia - kierowcy zawozi i przywozi Mikołajka z terapeutą na terapię. W roli tatusia - kierowcy - diżeja przywozi Mikołajka z Magicznej Busoli, zapodając mu w aucie ukochaną muzę (nie, nie bądźcie zdziwieni - muzę ze Starcrafta). W roli tatusia - bajarza czyta mu wczesnym rankiem bajki, gdy mamusia odsypia nocną pracę. W roli tatusia - kucharza gotuje mu rano zupę do przedszkola wg ścisłych bezglutenowo-bezkazeinowych wytycznych i o ile się obudzi, występuje w roli usypianki-przytulanki, gdy Mikołajek pomyli dzień z nocą i bawi się po ciemku w pokoju na całego. Czasem Mikołajek bawi się tak głośno, że budzi cały dom, oprócz tatusia (bo tatusia ogólnie obudzić łatwo nie jest). Wtedy mamusia budzi tatusia i mówi - Mikołajek nie śpi i żeby pójść spać, postawił warunki - chce tylko Ciebie! Bo od niepamiętnych czasów, gdy Mikołajek nie mógł w nocy spać, i nie wystarczała już mamusia, Mikołajek do zasypiania zażyczył sobie tatę. I tak zostało.

Tak więc kochany tatusiu magenisiowy, w tym pięknym dniu życzymy Ci z naszymi dziećmi samych miłych chwil i radości z obecności i tupotu mniejszych stóp... i większych :-) I żebyś zawsze był przy Mikołajku, jak od początku jesteś.






sobota, 22 czerwca 2013

17 miesięcy - jak jeden dzień

19 czerwca Daniel skończył 17 miesięcy - minęło szybko, jak jeden dzień. Dopiero co przywieźliśmy go do domu w wielki mróz, zawiniętego w za duży kombinezon i koc, a już zaczął mówić całymi zdaniami. Po swojemu, ale zrozumiale dla otoczenia. Wciąż nie wierzę własnym oczom, że dzieci rozwijają się same. Że nie trzeba wozić ich codziennie do terapeuty. Że jak nie będzie rehabilitanta, to dziecko i tak i tak zacznie chodzić. Że jak nie będzie logopedy, to i tak samo się będzie komunikować, a po chwili samo zacznie mówić. Że w zasadzie nie potrzebuję przy nim pomocy, że mogę zająć się nim sama, bo jego ataki złości charakterystyczne dla buntu dwulatka są niczym w porównaniu z tym samym okresem u Mikołajka, który charakteryzował się krzykiem i płaczem przez jakieś 20 godzin na dobę. I wielką trudnością w komunikacji od i do niego, w zrozumieniu jego potrzeb, w zrozumieniu tego, czego tak naprawdę on chce, bo kiedy nie dostawał tego, co chciał (nawet na bardzo podstawowym poziomie potrzeby bodźców lub odizolowania się od bodźców) to po prostu wpadał w szał, krzyk i zaczynał o wszystko uderzać głową, bez pamięci... Strasznie to wspominam. Wspominam - bo od roku Mikołajek całkowicie wyeliminował te zachowania!  Patrzę i patrze i nie mogę się nadziwić, jak jakaś obłąkana matka, bo kiedy patrzę na Daniela i porównuję ten czas, kiedy Mikołajek był taki malutki widzę, jak bardzo to wszystko się różni. Tak, zdecydowanie każde dziecko jest inne i rozwija się inaczej, a na koniec zostaje wyjątkowym dorosłym, ale wczesne dzieciństwo Mikołajka przypominało pole walki. Walki z tym, że  przypadek Mikołajka był nie tylko pierwszy dla mnie, ale i dla większości lekarzy i terapeutów. Że nigdy nie spotkali takiego przypadku. I że nie wiedzieli, co z nim zrobić. W każdym razie moje pierwsze macierzyństwo zostało odczarowane przez drugie. Moja rozdygotana dusza wróciła do względnej równowagi. Cieszę się każdym dniem, kiedy dzieci bawią się razem. Kiedy się kłócą, krzyczą i nawzajem tłuką zabawkami. Kiedy razem oglądają bajki, razem czytają książeczki. A potem kiedy razem siedzą przy jednym stoliku i jedzą, wciąż próbując sobie zabrać nawzajem talerzyki. Aż szkoda, że nie siedzi tam trójka...


Daniel i Chilla u dziadka. 

sobota, 15 czerwca 2013

ciasto kruche gryczane bezglutenowe dla Mikołajka - no dobra!

W związku z tym, że zdjęcie tego ciasta  na fejsbukowym profilu Przygody Mikołajka wzbudziło duże zainteresowanie, mimo późnej pory odpowiadam na pytanie, z czego tak naprawdę to ciasto jest :-)

Uwierzycie, jeśli powiem, że z mąki gryczanej?

A było to tak. Od świąt wielkanocnych próbuję upiec coś naprawdę dobrego bezglutenowego. A że miałam mało czasu, do tej pory piekła moja mama. Piekła szarlotkę na kruchym gryczanym spodzie wg swojego przepisu na zwykłe ciasto kruche. Pierwsze dwie wyszły genialne, trzecia już nie. Potem wg tego przepisu piekłam kruchy jogurtowy mazurek, ale też eksplodował nieomal podczas pieczenia, a że potrzeba matką wynalazku, sięgnęłam do internetów. W internetach milion bezglutenowych przepisów. Żadnego, jakiego potrzebowałam. Wszystkie z mąki bezglutenowej, wg mnie - mówiąc bez ogródek, syfu. Jak przeczytałam skład jednej czy drugiej mąki bezglutenowej, to zaczęłam się zastanawiać, jak te biedne bezglutenowe biedaki chore np na ciężką postać celiakii jedzą tę bezglutenowo-bezsmakową tablicę Mendelejewa, w której obok cukru jednym z ważnych składników jest kukurydza, może nawet kukurydza GMO. A my ostatnio mówimy stanowcze nie kukurydzy.

Dobra, przechodzę do rzeczy, ale jeszcze tylko napomknę, że przepis w końcu wymyśliłam sama i w zasadzie za pierwszym razem wyszedł (został zjedzony jako szarlotka, zanim zrobiłam zdjęcie)

Jest z mąki gryczanej, bardzo zdrowej i pełnej samych zdrowych substancji, makro i mikroelementów, pierwiastków śladowych i tak dalej, dodatkowo ma wyrazisty smak. Ten kruchy spód nadaje się zarówno na tartę warzywną, wytrawną jak i tartę na słodko. Spód wychodzi kruchy i pyszny, przynajmniej jak na moje potrzeby kubków smakowych.

W przepisie jest jajko i masło klarowane, ale przepis łatwo można zmodyfikować na wegański, gdy po prostu usunie się jajko (ciasto będzie bardziej kruche, ale można zamiast tego jaja dodać jeszcze 1 łyżkę mąki ziemniaczanej i nieco wody - może się zrobić bardziej twarde) a masło klarowane spokojnie zamienić na tłuszcz kokosowy.

GRYCZANA TARTA BEZGLUTENOWA
  • 200 gramów mąki gryczanej
  • 100 gramów masła klarowanego (może być zwykłe, może być tłuszcz kokosowy - w zależności od Waszych potrzeb i możliwości)
  • kopiasta łyżka mąki ziemniaczanej
  • jajo
  • łyżka - dwie zimnej wody
Masło nie może być roztopione, więc najlepiej wyjąć je prosto z lodówki, pokroić nożem na maleńkie kawałeczki, zmieszać mikserem planetarnym lub malakserem z jajem i mąką ziemniaczaną. Stopniowo dodawać mąkę gryczaną. Powstaną nietrzymające się kupy grudki. Tak ma być, nie należy się tym przejmować. Wyjąć to wszystko z misy miksera i zagnieść szybko do jednolitości. Po uzyskaniu jednolitej w miarę masy od razu zawinąć w folię i schować do zamrażalnika na jakieś 30 minut. Potem wyjąć, kroić nożem, "wylepić" ciastem formę na tartę, zrobić dookoła wałeczek i voila! Ciasto papierem do pieczenia przykryć, na papier wysypać kulki ceramiczne do pieczenia kruchych ciast albo fasolę albo talerzyk. Jeśli ciasto kruche nie będzie przykryte czymś ciężkim podczas pieczenia (np siekierą ;-) , to może "wykipieć" - nie polecam. Albo eksplodować - też nie polecam. 

Podpiekam 20 minut w 180 stopniach C (jeśli na szarlotkę). Piekę na amen 30 - 40 minut - trzeba z wyczuciem, w zależności od grubości ciasta oraz tego, czy ma być przypieczone, czy delikatnie upieczone. Wstawiam oczywiście do gorącego pieca (początkowo ustawiam na 220, ale po wstawieniu ciasta do pieca zmieniam na 180-160 (z wyczuciem)

Na przedstawionym poniżej cieście jest akurat zapiekany krem budyniowy, ale można tu wrzucić naprawdę wszystko (podobnie jak do kremu - polecam rabarbar :-)

Jutro będę piekła tartę rabarbarową, to nadarzy się okazja do wrzucenia przepisu na ów krem budyniowy...









wtorek, 11 czerwca 2013

zoo

Piątek, odwinęłam się z kokonu życia, żeby spędzić cudowny dzień z moimi synkami - niezapomniany spacer w zoo z Mikołajkiem, Danielem oraz dziećmi i Paniami z Magicznej Busoli. Chciałam napisać, że to było wczoraj, ale niestety - minął już prawie tydzień, więc spieszę skończyć ten wpis jak najszybciej - może dziś się uda!

 Zoo bardzo się zmieniło, od kiedy widzieliśmy się ostatni raz 4 lata temu. Mikołajek jeszcze nie chodził. Jeździł swoim zielonym wózkiem i chłonął każdą chwilę, kiedy mógł sobie spokojnie siedzieć, patrzeć, pić sok i pożerać kukurydziane chrupki. Tym razem taka rola przypadła Danielowi. Siedział w wózku, pożerał chrupki i patrzył na czerwone tyłki pawianów, na za dużego rekina w za małym akwarium, na za dużą panterę śnieżną w swojej metalowej mikroprzestrzeni, na zblazowanego lwa, znudzonego hipopotama, tylko słonie miały jako taki teren, w którym od biedy mogły próbować się zgubić...

Zoo za każdym razem mnie przygnębia. Wyblakłe flamingi. Koty Schroedingera zamknięte w pudełkach od zapałek... Panda i jej drzewo, wielka sosna - patrząc na powierzchnię, panda ma najwięcej metrów kwadratowych w całym zoo. Wikunie na chusteczkach do nosa trawników i zmęczony kucyk, na przejażdżkę którym w końcu zgodził się Mikołajek. (Musimy wyciągnąć zdjęcia od Pań ;-)

Chłopaki wytrzymały CAŁĄ wycieczkę - 3 godziny zwiedzania klatek, wolier i małych zbiorników wodnych. Mikołajek trzymał się dzielnie, ale odmawiał pozowania do zdjęć i uciekał w różne strony, jakby próbował poczuć całkowitą wolność bez grupy kolegów z przedszkola, Pań, mamy i brata, ale mimo wszystko się pilnował. Na koniec przestraszył się jaka, albo innego bawoła. Wielki zwierz podszedł za blisko ogrodzenia i Mikołajek, bardzo już zmęczony, spanikował. Mieliśmy też jedną histerię na placu zabaw, ale szybko udało się wyjaśnić o co chodzi, i zapobiec dramatycznej rozpaczy - już nie pamiętam z jakiego powodu oraz wysiadkę prawie w biegu z prawie ruszającego pociągu - Mikołajek na placu zabaw został posadzony na przodzie lokomotywy wąskotorowej  kolejki, jako motorniczy, ale ta funkcja go przerosła i próbował zwiać do tyłu. Zoo pożegnał wielkim wyciem. W samochodzie zasnął. I spał do 23.00.

Jestem zadowolona ze swojej decyzji - czyli z tego, że przeniosłam Mikołajka do "Magicznej Busoli". O ten rodzaj opieki mi chodziło, gdy szukałam dla niego miejsca. O tę cierpliwą uważność, o to rozumienie inności mojego dziecka. O zaplanowaną, przemyślaną terapię, plan dydaktyczny i spokój w kontakcie z moim dzieckiem.

Przyczajony tygrys, ukryty Mikołajek (pan go zaczepił pod pawilonem z akwariami).
Oczywiście. To są właśnie piranie.
Gdzie jest Nemo?




Mikołajek pomaga Pani Ani ciągnąć wózek z wodą, chrupkami, kurtkami...







Gdzie jest małpa?
- Pupa - powiedział Mikołajek.
W wolierze z kurami i perliczką  -  siekiera... Bezcenne pytanie Mikołajka - Co to jest?

To się kręciło, a Mikołajek ryczał z radości. A potem, bo nie mógł zejść.


Wielkość klatki pantery śnieżnej wstrząsnęła mną... nie pierwszy raz... 
Dodaj napis
Ewakuacja... 



Znajdź hipopotama.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...