środa, 31 października 2012

kaszlemy...w Halloween

Dalej kaszlemy jedno przez drugie, świat medycyny się przedwczoraj wypowiedział, że nici z przedszkola. No to kaszlemy, siedzimy w domu, uśmiechamy się do siebie, smarkamy... Życie jak w Madrycie, normalnie. Świat medycyny powiedział, że najwięcej zatruć w roku jest w pierwszy i drugi listopada z powodu oparów tych wszystkich świec, więc ogólnie zachęca do pozostania w domu w święta. No dobra. Cukierek albo psikus!

niedziela, 28 października 2012

cośmy narobili

W zeszły weekend się tak narobiliśmy - efekty poniżej, a od wczoraj za oknem śnieg.
To był ostatni moment, aby zatrzymać trochę jesieni...
Lubię zimę, bo jest... biało. Czysto. Carte blanche... Ale do wiosny będzie mi brakować kolorów. Najbardziej zielonego. A jak zieleni, to i liści... Niebawem fotorelacja z sobotnej fabryki kolorów.











sobota, 27 października 2012

9; errata

W zasadzie jak pisałam o Danielu i jego dziewięciu miesiącach na świecie, to mi umknęło najważniejsze. Daniel woła - "mamama". Wtedy myślałam, że to przypadkowe. Ale teraz już wiem, że nie. Daniel już w 8 miesiącu formułował takie nieśmiałe -  Mamamamama....ale inne dźwięki produkował też. Teraz się jednak zorientowałam, że to jest to. Że moje młodsze dziecko już mówi do mnie "Mama"...

No i w zeszłą sobotę na świat wychynął pierwszy Danielowy ząbek, a raczej jego zapowiedź. Pękło dziąsło i jest! (Dziś odsypia cały ostatni tydzień).

I jeszcze zapomniałam napisać, że raczkując Daniel otwiera sobie uchylone drzwi. I włącza wszystko, co da się włączyć waleniem rączką aż do skutku...

I że uwielbia czepiać się Mikołaja, łapać się, siadać na nim, przetaczać się po nim i zabierać mu wszystkie zabawki. Zaczeło się!

piątek, 26 października 2012

kiedyś się znajdę

Taki mam plan - kiedyś się znajdę. Nawet nie oto chodzi, że się zgubiłam. Bardziej o to, że jakoś wciąż w ciągu dnia są dwa niewymownie duże priorytety - Mikołaj i Daniel, w różnej kolejności. I jakoś doba nie chce się rozciągnąć, skubana, więc się ze sobą mijamy - ja i ja. Na razie mogę pisać, bo Daniel bawi się rurką od nebulizatora... Tak. Mamy mały kataklizm... Daniel zrezygnował ze snu na korzyść zębów. Swoich zębów. Rośnie mu jedynka jak pierwiosnek. A Mikołajek... Kaszle. To jeszcze nie koklusz, ale rzęzi jakby wypalał cztery paczki fajek dziennie. No i od środy siedzi w domu. Stawiałyśmy z Ciocią Grażynką mu bańki. Jeszcze posiedzi. Więc muszę znaleźć czarną dziurę do innego wymiaru albo wyczarterować gdzieś wolny czas... Bo tu dla mnie nie ma czasu. Ani minuty. Ani sekundy... Więc jeden rzęzi, a drugi wrzeszczy. Po kolejnej nieprzespanej nocy nagle odkryłam domagającą się uwagi moją główną potrzebę. Niech się dzieje co chce. Ja idę spać. Bo wanny nie mam... a najchętniej wpadłabym do pachnącej piany z kieliszkiem czewonego wina (odpada - karmię Daniela), słuchając the Cinematic Orchestra i usnęła we wrzątku (podobno nie wolno, bo grozi zawałem). No to tyle w kwestiach formalnych. Idę czytać Synkom bajkę z kubkiem gorącej herbaty z imbirem przy angielskich piosenkach dla dzieci. "The weels on the bus..."

wtorek, 23 października 2012

nie-suaby burak i kapucha

Zeszły tydzień w przedszkolu sponsorowały warzywa, więc owoce pracy (warzywa) poniżej:


Ukłony dla Pań Terapeutek :)  Kapucha rządzi! A i burak suaby nie jest!


poniedziałek, 22 października 2012

11111

Jedenaście tysięcy sto jedenaście wejść... od dwunastego stycznia tego roku.
Miło mi... Dziękuję... Samej byłoby trudniej, a tak... Świadomość Waszej obecności - bezcenna...

mama magenisiowa i Mikołajek

niedziela, 21 października 2012

spacer skąpany w słońcu

Czekałam cały tydzień. Od soboty. I weekend z Mikołajkiem nastąpił. Więc uzbrojona w przeciwsłoneczne okulary wzięłam Synków i poszliśmy na spacer. W promieniach słońca. W zapachach jesieni. W dźwiękach podrygującego ostatkiem sił końca tego okresu, po którym spadnie śnieg i czas zatoczy koło. Ale na razie na trawnikach jeszcze dywan liści, w które można wpaść radośnie. Jeszcze chuśtawki nie chłodzą pupy. Jeszcze piasek w piaskownicach niezamarźnięty... Mikołajek chce na plac zabaw. Daniel leży w wózku i ogląda jesienne niebo, które niczym nie różni się od lipcowego. Jest zaskakująco spokojny. Mikołajek niecierpliwie pokazuje palcem miejscem, dokąd się wybieramy. To plac zabaw na podwórku szkolnym, obok boiska, gdzie starsze od Mikołajka chłopaki grają w piłkę. Więc śmieje się i cieszy, bo na tym placu zabaw jest ciuchcia. Idziemy bieżnią. Piłka na boisku uderza z hukiem o ogrodzenie. Mikołajek przygląda się chłopcom. Ja przyglądam się Mikołajkowi. Zastanawiam się, czy i on kiedyś będzie grał z chłopcami w piłkę... Ale idziemy. Słońce grzeje. Z pobliskich działek dochodzą zapachy ostatniego przedzimowego grilla, bo zaraz nadejdzie listopad, a grill w listopadzie? Koło ogrodzenia rosną czerwone maliny. Zjadłabym jedną... Mikołajek zwiedza zabawki. Odwiedza chuśtawki, piaskownicę, jedną zjeżdzalnię, ciuchcię...  Trochę się nudzi, bo jest sam. Nie ma tu innych dzieci. Z Danielem grzejemy się w jesiennym słońcu. Mikołajek odkrywa drugą furtkę prowadzącą na ten plac, co ochoczo komunikuje, niczym Pomysłowy Dobromir. Myślę sobie, że to są tylko chwile, a jakie piękne. Łapię więc tę chwilę i robię w głowie duże zdjęcie. Skąpanego w słońcu, grzejącego się jak kot Daniela, szczęśliwego Mikołajka, który odkrył właśnie drugą furtkę na plac zabaw ze swoim - Acha! i mnie, uśmiechniętą, ugrzaną od słońca, rozpromienioną od kolorów, szczęśliwą w tej jednej chwili za wszystkie czasy z każdej minuty, ba - sekundy spędzonej z Synkami... Rozpromienionymi Synkami. Chwilo trwaj! - myślę z jakąś trwogą. Chwilo, trwaj... I właśnie wtedy Mikołajek zjeżdża z drugiej zjeżdżalni. Prosto w kałużę z wodą. Mokre spodnie. Zimny wiatr. Szybkie równanie w głowie. Zarządzam odwrót. Ryki krzyki niedowierzanie. Zamykam oczy. Pod powiekami fotka. Czerwone maliny za ogrodzeniem, Mikołaj odkrywa furtkę - Acha! Daniel mruży oczy od słońca...

piątek, 19 października 2012

9



 

To dziś...
Dziś o 10:04 Daniel skończył 9 miesięcy.
Potrafi już sam stać i na wszystkie sposoby siadać.
Próbuje robić kroczki.
Próbuje sam jeść, ale z tym jeszcze trochę poczekamy.
Uwielbia muzykę. Śpiewa sobie i buja się do rytmu.
Klaszcze obiema rączkami.
Przychodzi raczkując, gdy go wołam.
Bardzo głośno komunikuje potrzeby, tak, że w większości wypadków wiadomo o co chodzi.
Najbardziej chciałby pobawić się moim telefonem.
Uwielbia Mikołajka.
Zaczepia go.
Bawi się z nim.
Próbuje na nim siadać.
Porywa mu zabawki.
I lubi spędzać czas w jego towarzystwie...
Daniel, młodszy brat.


czwartek, 18 października 2012

kartki z podróży #4

Rano było cieplej, teraz skostaniały mi palce. Morze dziś było znów wzburzone, i piwne - jak moje oczy. Mieć oczy w kolorze morza... - to może być mylące. Daniel pół dnia rozpaczał, a mnie dopadł aklimatyzacyjny kryzys. Zimno mi... Sennie... Koło południa siedzieliśmy na plaży, patrzyliśmy na Daniela, jak próbuje piasku. Zrobił to tylko raz. Uczy się. Patrzyliśmy też na Mikołajka. Stał na brzegu i czekał na fale. Tatuś magenisiowy powiedział, że martwi go spolegliwość Mikołajka w stosunku do dzieci. Że Mikołajek nastawiony jest za wszelką cenę na kontakt z rówieśnikami, czekając, aż zwrócą na niego uwagę. A on nie mówi, więc nie jest dla nich interesujący. Dzieci nie chcą się bawić z chłopcem, który nie mówi. A jak już mu dokuczą, jak żabie, co niewinnie skacze sobie po trawie, to krzyczy i złości się, domagając się podstawowych praw do istnienia i do szacunku. A dzieci nie lubią tych, co krzyczą i złoszczą się...

środa, 17 października 2012

feniks

Jako feniks powstaję z popiołów.

Trzeba upaść, aby można było powstać, bowiem nie można powstać, gdy się nie upadło... Upadek też można różnie rozumieć. Na przykład kryzys jest rodzajem upadku. Upadku z muru swoich wartości i poniekąd oczekiwań wobec świata, aby raz do cholery ów świat przestał obłudnie zapewniać, że coś, co wydarzyło się przez niego, to nie przez niego. I żeby wziął za siebie odpowiedzialność. No właśnie z takiego muru spadłam. Oczekiwałam od dorosłych ludzi dorosłej postawy, a tu się okazało, że to pomyłka. Bo akurat na mojej drodze jakiś czas temu stanęli ludzie, których mantrą jest powtarzające się zdanie "to nie ja, to już tak było", "to nie ja, to taka sytuacja". Bo odpowiedzialność to jest słowo typu czary mary. Czyli czary mary i nie ma. No bo po co brać za cokolwiek odpowiedzialność? Na przykład po co brać odpowiedzialność za wychowanie swoich dzieci, gdy można powiedzieć, "no ten tego, same się tak wychowały". Bo jak wiadomo, dzieci wychowują się same i życie i decyzje rodziców nie mają absolutnie na dzieci żadnego wpływu. Ewentualnie można jeszcze obdarzyć dzieckiem oraz odpowiedzialnością za dziecko żłobek, a potem przedszkole, szkołę, świetlicę i masę innych osób, kierując nimi zdalnie lub wcale i wtedy z czystym sumieniem można powiedzieć - to nie ja, to ONI.

Nie wiem, czy zrzucanie odpowiedzialności na innych jest naszą domeną gatunkową, ale właśnie w tego rodzaju dołek braku czyjeść (hurtowo) nieodpowiedzialności udało mi się wlecieć. Na szczęście udało mi się już wylecieć. Bo ja jestem feniks...

Jednakże ciekawi mnie nieodparcie fakt, jaką skomplikowaną muszę mieć karmę, skoro mimo wszystko wciąż trafiam na jakichś takich nieodpowiedzialnych??? Jednakże chcę im tu z miejsca podziękować, bo dzięki nim dużo się uczę. Wciąż dużo się uczę...

No dobra, powracam jako kot na czterech łapach. Z podkulonym trochę ogonem. Albo jak feniks. Nieco okopcony, ale feniks.

Mimo, iż jestem jeszcze trochę przybita tą trudną sytuacją materialno - finansowo - duchowo - smitho - magenisiową, to jednak zgodnie z regułą amerykańskich marines, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, wzbijam się w przestwór. Znów wyfruwam z gniazda. Pod okopconym ogonem mam te wszystkie maluczkie sprawy, grzeją mnie dąsy i fochy kogoś za własną nieudolność.

Teraz polatam. Popatrzę na swoje piórka. I na wszystko spojrzę z lotu ptaka. Z dystansu. Znów widzę przed sobą horyzont. Znów widzę przyszłość. Wprawdzie daleko jest do niej, ale wiele rzeczy, pięknych, cudnych rzeczy daje mi na codzień nadzieję, że turkusowy dom jest tylko kwestią bliżej nieokreślonego czasu.

Mikołajek zaczyna mówić. Znów jesteśmy ze sobą blisko, jak wtedy, gdy był jedynakiem. Rozumiemy się. Niedawno było mi smutno i płakałam. Mimo bajki, którą był zajęty, zobaczył, choć łykałam łzy i udawałam, że coś mi wpadło do oka. Przybiegł do mnie przestraszony.
- Mama, mama... - powtarzał, tuląc się do mnie i na swój sposób próbując mnie pocieszyć. Wytarł mi łzę.
- Mokre... - powiedział z tym swoim " r"
Nie było sensu go oszukiwać.
- Mamie czasem robi się smutno i płacze... - powiedziałam mu.
- Acha - odpowiedział, wciąż wtulony.

Dla takich chwil znów warto wzbić się w powietrze...
- Mamo, mamo.

Przestaję walczyć z wiatrakami ludzkiej głupoty. Zawsze będzie, za słowami Einsteina, niezmierzona jak kosmos. Przestaję walczyć z ogarniętymi niemocą dorosłymi ludźmi, którzy sami nie radzą sobie z własnym życiem, więc jak mogę oczekiwać, że pomogą mi z moim... Przestaję też oczekiwać, że kura będzie latać. Kura nigdy latać nie będzie. Chyba, że genetycznie modyfikowana.

poniedziałek, 8 października 2012

niedźwiedź w dużym niebieskim domu

Mam marzenie. W zasadzie dużo marzeń. Jedno goni drugie. Gdy karmię w nocy Daniela, bawię się z Synkami na podłodze, sprzątam zabawki, wrzucam do pralki skarpetki jedna po drugiej, śpiochy, tetrowe pieluchy, koszulki.... Gdy sprzątam, spaceruję... to jakaś  niewykorzystana część umysłu się nudzi. Śpiewam piosenki, a ta część zgłasza wolne moce przerobowe. Rysuję z Mikołajkiem, a umysł woła - wrzuć coś. Wróciłam więc do marzeń. Marzę na leżąco, siedząco, w przysiadzie. Siedząc przy stole. Myjąc zęby. Zmywając talerz. Na podłodze. Wiążąc buty. Zapinając kurtkę. W deszcz, albo patrząc prosto w słońce.

O czym tak marzę? Marzę o dużym niebieskim, a w zasadzie turkusowym domu. Z brązowym dachem i dzikim ogrodem. I brązowymi okiennicami w kolorze mlecznej albo gorzkiej czekolady. Kiedyś myślałam, że ten dom będzie żółty. A potem straciłam go z oczu. Bo jak tu marzyć o domu, skoro tatuś magenisiowy od ponad dwóch lat bez pracy? A klawisze AWDS komputera  do imentu wytarte? Jestem realistką. Z rozsądku przestałam marzyć...

Myślałam, że życie dla mnie się już skończyło. Że zostały mi tylko obowiązki. Bez praw. Że taka karma. Ilość moich stresów i obciążeń rozwaliłaby bezpiecznik w elektrowni. Bo wszystko na mojej biednej głowie. Bo tylko ja się o to martwię, czy w następnym miesiącu da się zjeść światło z lodówki...

Więc przestałam marzyć, bo każde marzenie to był ból. Tak, jakby przyszłość się dla mnie zamknęła i jakbym ciągnęła to życie tylko dla swoich dzieci... Bo przecież już nie dla siebie. A na pewno nie teraz. Bo kiedy? Dla siebie też trzeba mieć czas... A ja przez te wszystkie nieprzespane noce czuję tylko ogromne zmęczenie. No i jeszcze rozczarowanie. Zagubiłam się. Beznadziejna sytuacja. Z wielkiej trwogi o przyszłość zgubiłam mój ukochany sierpień, zgubiłam wrzesień. Na szczęście otrzeźwiałam w październiku. Bo przecież ktoś musi nadal trzymać rękę na pulsie, żeby to wszystko ogarnąć.

Zaczęło się niewinnie. Od nieustannego poszukiwania koloru. Koloru turkusowego. Oddałam się tym poszukiwaniom niechcący, bo kolor turkusowy był wszędzie... Na ubraniach mijanych na spacerach ludzi, w reklamach, w czytanych książkach, w oglądanych na raty filmach, po 3 minuty. I wtedy, czując, że jeśli coś się kończy, to może coś też się zaczyna, zaczęłam widzieć ten dom. Niebieski. A w zasadzie turkusowy. Potem doszła turkusowa weranda. A potem jeszcze dziki, ukwiecony ogród... Niech sobie będzie, pomyślałam. Niech się marzy. Dzieje się to przecież bez wysiłku. A tu pieluchy, wyjący Daniel, nieśpiący Mikołajek. Codzienne troski, czarna wizja pustej lodówki. A dom przecież stoi i marzy się sam. Bez mojego udziału. Spokojnie. A w tym turkusowym domu - pokoje dla wszystkich. Mikołajek ma swoje królestwo. Daniel ma swoje królestwo. Ja mam swoje królestwo. A w łazience jest wanna...

A potem patrzę, w telewizji leci bajka Jima Hensona - Niedźwiedź w dużym niebieskim domu. O tak! W moim niebieskim domu marzeń nie ma jeszcze niedźwiedzia. Wielkiego, mądrego, spokojnego uśmiechniętego, kudłatego misia, do którego można się przytulać w każdej chwili i który wszystko za mnie ogarnie...


źródło


środa, 3 października 2012

so sweet blog award

Zacznę od tego, że dziękuję.
Za miłe słowa. Za stałą Obecność. Za wyróżnienie So Sweet Blog Award - które Przygody Mikołajka dostały od Ciebie - Anjami.


A zasady są takie, że w dobrym tonie jest wyróżnienie puścić w świat dalej:

Gdzie zaglądam, gdzie mi dobrze, czyli moje wyróżnienia:

Świtezio droga - tak tak, od lat niezmiennie.
Anjami - świat Twoimi oczami wygląda bardzo podobnie, bratnia duszo.
Pen - zastanawiam się wciąż, jak to się stało, że jako jedna z nielicznych, zostałaś obdarzona po równi dwoma talentami - do rysowania i do pisania. I nie wiem, którym bardziej.
Mamo Kwiatka - dziękuję za Twoją opowieść o życiu, która gra na strunach mojego serca ( z jakiegoś powodu).
Katullku - choć dawno nic nie pisałaś, to jednak mam nadzieję, że coś tam jeszcze kiedyś się pojawi u Chochlików.
Szklanko - za "ujęcie pryzmatyczne" - jak puścisz białe światło przez pryzmat, powstaje tęcza...

poniedziałek, 1 października 2012

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...