Jako feniks powstaję z popiołów.
Trzeba upaść, aby można było powstać, bowiem nie można powstać, gdy się nie upadło... Upadek też można różnie rozumieć. Na przykład kryzys jest rodzajem upadku. Upadku z muru swoich wartości i poniekąd oczekiwań wobec świata, aby raz do cholery ów świat przestał obłudnie zapewniać, że coś, co wydarzyło się przez niego, to nie przez niego. I żeby wziął za siebie odpowiedzialność. No właśnie z takiego muru spadłam. Oczekiwałam od dorosłych ludzi dorosłej postawy, a tu się okazało, że to pomyłka. Bo akurat na mojej drodze jakiś czas temu stanęli ludzie, których mantrą jest powtarzające się zdanie "to nie ja, to już tak było", "to nie ja, to taka sytuacja". Bo odpowiedzialność to jest słowo typu czary mary. Czyli czary mary i nie ma. No bo po co brać za cokolwiek odpowiedzialność? Na przykład po co brać odpowiedzialność za wychowanie swoich dzieci, gdy można powiedzieć, "no ten tego, same się tak wychowały". Bo jak wiadomo, dzieci wychowują się same i życie i decyzje rodziców nie mają absolutnie na dzieci żadnego wpływu. Ewentualnie można jeszcze obdarzyć dzieckiem oraz odpowiedzialnością za dziecko żłobek, a potem przedszkole, szkołę, świetlicę i masę innych osób, kierując nimi zdalnie lub wcale i wtedy z czystym sumieniem można powiedzieć - to nie ja, to ONI.
Nie wiem, czy zrzucanie odpowiedzialności na innych jest naszą domeną gatunkową, ale właśnie w tego rodzaju dołek braku czyjeść (hurtowo) nieodpowiedzialności udało mi się wlecieć. Na szczęście udało mi się już wylecieć. Bo ja jestem feniks...
Jednakże ciekawi mnie nieodparcie fakt, jaką skomplikowaną muszę mieć karmę, skoro mimo wszystko wciąż trafiam na jakichś takich nieodpowiedzialnych??? Jednakże chcę im tu z miejsca podziękować, bo dzięki nim dużo się uczę. Wciąż dużo się uczę...
No dobra, powracam jako kot na czterech łapach. Z podkulonym trochę ogonem. Albo jak feniks. Nieco okopcony, ale feniks.
Mimo, iż jestem jeszcze trochę przybita tą trudną sytuacją materialno - finansowo - duchowo - smitho - magenisiową, to jednak zgodnie z regułą amerykańskich marines, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, wzbijam się w przestwór. Znów wyfruwam z gniazda. Pod okopconym ogonem mam te wszystkie maluczkie sprawy, grzeją mnie dąsy i fochy kogoś za własną nieudolność.
Teraz polatam. Popatrzę na swoje piórka. I na wszystko spojrzę z lotu ptaka. Z dystansu. Znów widzę przed sobą horyzont. Znów widzę przyszłość. Wprawdzie daleko jest do niej, ale wiele rzeczy, pięknych, cudnych rzeczy daje mi na codzień nadzieję, że turkusowy dom jest tylko kwestią bliżej nieokreślonego czasu.
Mikołajek zaczyna mówić. Znów jesteśmy ze sobą blisko, jak wtedy, gdy był jedynakiem. Rozumiemy się. Niedawno było mi smutno i płakałam. Mimo bajki, którą był zajęty, zobaczył, choć łykałam łzy i udawałam, że coś mi wpadło do oka. Przybiegł do mnie przestraszony.
- Mama, mama... - powtarzał, tuląc się do mnie i na swój sposób próbując mnie pocieszyć. Wytarł mi łzę.
- Mokre... - powiedział z tym swoim " r"
Nie było sensu go oszukiwać.
- Mamie czasem robi się smutno i płacze... - powiedziałam mu.
- Acha - odpowiedział, wciąż wtulony.
Dla takich chwil znów warto wzbić się w powietrze...
- Mamo, mamo.
Przestaję walczyć z wiatrakami ludzkiej głupoty. Zawsze będzie, za słowami Einsteina, niezmierzona jak kosmos. Przestaję walczyć z ogarniętymi niemocą dorosłymi ludźmi, którzy sami nie radzą sobie z własnym życiem, więc jak mogę oczekiwać, że pomogą mi z moim... Przestaję też oczekiwać, że kura będzie latać. Kura nigdy latać nie będzie. Chyba, że genetycznie modyfikowana.
masz cudownego synka :)
OdpowiedzUsuńPrzytulam wirtualnie...
OdpowiedzUsuńTrzymam mocno kciuki i myślę, stale...
Hmm, mnie temat odpowiedzialności pracuje w nieco innym kontekście, ale chodzi o to samo. Ludzie szukają frajera na którego mogą zwalic że coś im nie wyszło... Przykro mi, że i na twojej drodze są tacy...
OdpowiedzUsuńNa mojej drodze jest teraz przebudowa...
OdpowiedzUsuń