12 sierpnia 2012
Do moich ukochanych Błot jechaliśmy siedem godzin. W deszczu. O godzinie jedenastej rano miałam taką myśl, że nigdzie nie wyjedziemy, nie wsiądziemy do tego samochodu i nie będzie żadnych wakacji. Daniel krzyczał i chciał być na MOICH rękach. Mikołajek plątał się pod nogami. Bagaże nie chciały się same zapakować. I w ogóle nic się nie chciało samo zrobić. No ale po wstępnym kataklizmie jakoś wszystko dało radę i przy pomocy mojej mamy, która pojawiła się około jedenastej, żeby pomóc mi ogarnąć pakowanie, udało nam się w końcu wyjechać samochodem tak napakowanym, że wisiał nad ziemią jakieś dwa milimetry.
Mikołajek zniósł podróż wzorowo. Daniel, jak na jego wiek oraz wspomnienie wyjazdów z młodszym Mikołajkiem - też. Zaliczyliśmy tylko dwa postoje. Mikołajek tak nie mógł się doczekać podróży, że od dwóch dni powtarzał w kółko tylko jedno słowo "auto". Więc koło godziny jedenastej nieproszony siedział już w samochodzie przeszkadzając w pakowaniu tatusiowi magenisiowemu. Wyjechaliśmy po dwunastej.
Pierwsza noc tradycyjnie nieprzespana. Daniel budził Mikołajka, a Mikołajek Daniela. Uroki jednego pokoju. Patrzę przez okno. Jak tylko te chmury zdecydują się na coś konkretnego, może zobaczy nas morze...
Czekam na więcej:D
OdpowiedzUsuń