Wróciłam na łono świata. Zaczęło się od odcinka na r - jak rotawirus. A to wcale rotawirus nie był, tylko inna cholera, która dopadła Mikołajka w przedszkolu, od Ani, której mamusia miała gdzieś, że Anię brzuszek bolał, pokładała się i dwa dni nie jadła, aby trzeciego zafajdać pół przedszkola. No i Mikołajek się załapał. Drugi był w kolejce Daniel, ale jakoś łagodniej. Jak już opanowałam chłopaków i sytuację, przyszła kryska na matyska. Zimne poty. Jedzenie patrzyło na mnie złowrogo. Temperatura w miarę niecodzienna, bo 39,5. Dochodziłam do siebie, obdarzona refleksją, że jeszcze w czwartek padał z nieba śnieg płatków z kwitnących rajskich jabłoni, a wczoraj już, po tygodniu mojej nieobecności na świecie, stały całe w pąkach i ani śladu po płatkach. To jest ten moment, kiedy dzień jest niebanalnie długi, światło kładzie się tak miękko, a wszystko rusza z kopyta jak szalone, żeby wreszcie zakwitnąć bzem i jaśminem.
Ominęły mnie magnolie. Następne za rok...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz