Gdy byliśmy z maleńkim Mikołajkiem na oddziale CZD, różne matki spotykałam w pokoju rodziców, ale ta jedna była wyjątkowa. Prosta i wulgarna w języku i obyciu, o niewyszukanym guście, niewysoka i niewywrotna, absolutnie niezadbana, z czarnym uśmiechem zepsutych próchnicą zębów. Miała niebieskie oczy i długie płowe włosy - wyglądała jak połączenie nimfy z pulchnym amorkiem. Wciąż była pogodna, uśmiechała się i żartowała nieustannie, w ten swój dość niewybredny sposób, i gdy inne matki w ciszy lubiły pokontemplować ten krótki moment, gdy nie były przy dziecku, jej było pełno i głośno. Na tyle pełno, że po jej wyjściu często wietrzyłyśmy pokój.
Jej maleńka córeczka miała pęcherzycę. Najgorszą ze wszystkich, czyli tak zwaną zwykłą. Każdy dotyk jej kilkutygodniowego ciałka wywoływał powstanie wielkiego pęcherza z surowicą, który potem pękał i paprał się. Pęcherze miała w buzi, na rączkach, na nóżkach, na brzuszku, na paluszkach... Była zawinięta specjalnym bandażem wymoczonym w specjalnym silikonie. Wyglądała jak mumia. Cały czas miała podawane leki przeciwbólowe z gatunku morfin, bo zanosiła się z bólu. Każde karmienie, przewijanie i zmiana opatrunku kończyły się pęcherzem. Spała tylko po demerolu. Szalała, kiedy się budziła. Gięła się i wykręcała w swoim bandażu.
Dziewczynka leżała w sali obok, codziennie ją obserwowałam, patrząc przez okno w dyżurce. Pewnego dnia dyżurująca pielęgniarka gdzieś poszła a dziewczynka się obudziła, machając wszystkimi kończynami i marudząc w niebogłosy. Poszłam po jej dzielną matkę, którą widziałam na korytarzu i mówię, że dziecko jej dziecko się obudziło i strasznie się wierci, na co ona dość przytomnie i spokojnie, tym swoim rubasznym tonem, rzekła:
- Tylko mi, ku**a nie mów, że padaczka doszła!
nawet nie wiem co napisać, takie cierpienie jest niewyobrażalne...
OdpowiedzUsuń