Wczoraj w głębokim szoku obejrzałam na jakimś kanale dla kur domowych program o dzieciach pod wiele znaczącym tytułem: Dziecko... i po co mi to było? Stylizujące się na nowoczesne, otwarte oraz do bólu szczere matki jednego, dwojga, trojga oraz czworga zupełnie zdrowych dzieci odkrywają prawdę o przekleństwie, jakie na nie spadło. Poród okazał się tylko wstępem do piekła, które zafundowało im życie. Dzieci robią kupę (!!!), wyją, marudzą, terroryzują, rzygają i rozmazują na sobie i ścianach, wymuszają, nie rozumieją rzeczowych argumentów (!!!), brudzą a nie czyszczą i niszczą oraz rujnują życie matki, która, cytuję: w domu umiera z nudów, coś w niej umiera, jest samotna w domu z dzieckiem.... Do tego sprowadza się moje życie??? - To nic ciekawego!!! Siadam i płaczę... Gnoje... Dziecko zniszczyło nasz związek z mężem (!!!) Macierzyństwo to stracone lata mojego życia!
(!!!) (!!!) (!!!)
Gdy Mikołajek skończył rok i wszystko się w miarę zaczęło regulować, poszłam z nim na piękny majowy spacer. Na skwerku osiedlowym przekwitała jedyna magnolia. Patrzyłam na nią i świat znów był piękny, mimo całego cierpienia, które przez ostatni rok zagościło pod naszym dachem. Poczułam, że mimo tej strasznej gonitwy za zdrowiem Mikołajka ten czas z maleńkim dzieckiem jest tak bardzo krótki, że ani się obejrzę, a pójdzie na studia, ożeni się i wyjedzie za granicę, a ja zacznę tęsknić za pieluchami, grzechotkami i niekończącym się wyciem. I miałam rację. Zaczęłam więc w sercu kolekcjonować te wszystkie chwile z nim, całusy po rozstaniach, płacze i krzyki i złości.
To naprawdę tylko chwilka, kiedy są takie malutkie! Patrzę na Daniela i serce mi zamiera, bo ten cudny okres jego niemowlęctwa zaraz się skończy... Bo gdzie jest mój maleńki Mikołajek? Nie ten śliczny, uśmiechnięty chłopczyk, metr dziesięć, tylko ten grubaśny noworodek, patrzący uważnymi, nieruchomymi, ciemnymi oczkami... Gdzie te fałdki? Gdzie noszenie na rękach, nieustanne przytulanie, karmienie piersią, całodobowy, nieprzerwany kontakt... Nie ma. Skończyło się. Teraz mam kochanego, zbuntowanego pięciolatka, który zamyka się w pokoju i woli czas spędzić z bajką niż z mamą. Czas tak szybko leci...
Spotkałam tydzień temu sąsiadkę, urodziła właśnie chłopca. Mówi mi, że już tydzień po porodzie była gotowa wrócić do pracy, ale bała się, co ludzie powiedzą...
Te małe nóżki, cudne uśmiechy, grubaśne łapki, jedyne w na świecie ufne, bezwzględnie kochające oczka... Te dziwne miny, gugania, plucie... Czas z moimi dziećmi - to czas, który dostałam w prezencie :-)
I co by taka zrobiła, gdyby miała dziecko chore? Oddałaby?
OdpowiedzUsuńOj Mamo Magenisiowa nie strasz mnie, bo jak pomyślę o Hance, która jest w pełni niezależna i nie potrzebuje mnie tak bardzo to robi mi się przykro, a z drugiej strony jestem tego tak ciekawa i tak niecierpliwa...No cóż nic nie trwa wiecznie...
Tak... Jest taki moment w życiu dziecka, kiedy trzeba odciąć pępowinę... Myślę, że bardzo trudny moment... Trzeba się na niego przygotować. Jest nieunikniony. Ale jeśli traktuje się dziecko podmiotowo, a nie jak swoją własność przedmiotową, to można spokojnie tę pępowinę odciąć, na zasadzie "kolei rzeczy".
OdpowiedzUsuńA co do chorych dzieci... Może właśnie możemy docenić coś, gdy tego nie mamy. Znam bardzo dużo mam chorych poważnie dzieci. No może spotkałam jedną zawiedzioną życiem, z podobnymi myślami jak u tamtych, ale większość z nich jest już otrząśnięta i żyje pełnią życia, łapiąc małe radości.