Było zimno. Jak to w zimie. Anestezjolog miał na bucie czerwonego Zygzaka McQuina, i straż pożarną, taką samą, jaką miał Mikołajek. Denerwowałam się, czy tym razem wszystko będzie jak trzeba. Chyba było. W pierwszych minutach Daniel nie oddychał, zrobił się biały. Ta denerwująca cisza. Dziecko przecież powinno płakać. Próbowałam odwrócić głowę, ale wszystko działo się za moimi plecami. W tamtej chwili czas stanął w miejscu, aż usłyszałam płacz i pochyliła się nade mną twarz w okularach, niebieskim czepku i maseczce. "Wszystko w porządku" - powiedziała. "Niech mama pocałuje synka". Zdziwiłam się. Na Karowej nie pozwolili mi na Mikołajka nawet popatrzeć. Zabrali i tyle. A tu Daniela położyli na brzuchu. Pozwolili potrzymać i chwilę z nim pobyć. Ale zaraz i tak zabrali. Bo coś tam. Po dobie przenieśli z pooperacyjnej i zostałam z nim sama. Już bez pomocy i opiekuńczych rąk położnej Emilki. Szpitalny pokój młodych matek przypominał mięsny. Białe kafelki na wszystkich ścianach i wielkie okno, z którego wiało. I jeszcze młoda, dwudziestoletnia matka, która bała się w nocy gasić światło.
No to zaczęło się. Daniel patrzył na mnie swoimi czarnymi oczami, a ja zastanawiałam się, czy wszystko z nim w porządku i przeżywałam jeszcze raz to, jak bardzo inaczej było z Mikołajem. Jak bardzo niepewnie. Jak smutno.
Zmieniały się pielęgniarki. Zmieniały się pory dnia. W piątej dobie zmęczona patrzyłam przez okno, na Warszawę skąpaną w nocy i poczułam to, co czują wszystkie matki, ale nie wszystkie się przyznają. Że z jakiegoś powodu mi smutno... Czy to był smutek, czy może rozrzewnienie, czy odpuszczenie wszystkich napięć i emocji... Tego do końca nie wiedziałam. Ale wiedziałam, że przejdzie. Że ten czas jeszcze w szpitalu, gdzie tylko ja i moje dziecko, którego się uczę i poznaje, że ten czas zaraz się skończy, że Daniel wreszcie zacznie jeść, że zacznie przybierać na wadze i stąd wyjdziemy. Że znów zacznie się na chwilę wstrzymane życie. Kolejny jego rozdział. I że ten smutek to wcale nie z powodu biochemicznych, hormonalnych zmian w moim organizmie, tylko dlatego, że nie da się zatrzymać życia, aby nieustannie cieszyć i napawać się tym pierwszym, cudownym momentem, gdy trzyma się w ramionach dopiero co urodzone dziecko, gdy w dłoni spoczywają małe stópki, a małym rączkom nie można się nadziwić. I jeszcze się nie przeczuwa, jak bardzo znów zmieni się życie.
I tak w sobotę minął rok, od kiedy Mikołajek ma brata.
Sto lat dla Danielka! :D
OdpowiedzUsuńDziękujęmy :-)
UsuńStówka dla Danielka! :)
OdpowiedzUsuńPodziękować :-)))
UsuńDokładnie. Ja o tym smutku dowiedziałam się, jak minął baby blues, jak ogarnęłam się i wdrożyłam do końca w nowe obowiązki mnie jako mamy. A teraz każdego dnia, patrząc na rosnącą Pociechę, cieszę się i smucę zarazem, że ... choć to kolejna piękna chwila z naszego życia, i że za chwilę będzie następna, to... za sekundę pozostanie ona już tylko w mojej pamięci, że nie można cofnąć się do dowolnej chwili z przeszłości. Chyba, że pamięcią, ale to zdecydowanie nie to samo;)
OdpowiedzUsuńTak się czasem zastanawiam, czy właśnie nie ta pamięć o malutkim ciałku w Twoich ramionach, maleńkiej Istotce, już takiej kochanej tylko dlatego, że Jest, czy ona nie powoduje, że kobiety chcą mieć następne dziecko - m.in. właśnie z powodu tej niepowtarzalnej chwili?:)
Pozdrawiam ciepło dzielną Mamę!
Domi:)
Ta chwila jest faktycznie niezwykła i niepowtarzalna... Chciałoby się ją zamknąć w dłoni... Jak motyla...
Usuń