wtorek, 4 grudnia 2012

Niekłańska, czyli powrót do przeszłości III

Moja trauma, jeśli można tak ją nazwać, wiąże się ze szpitalem na Niekłańskiej w Warszawie. Miałam tam operację. To było dawno. Dawno temu. Miałam może trzy albo cztery lata... Nie pamiętam. Mama zawiozła mnie tam i zostawiła. Inni rodzice czy babcie, czy ciocie, czy nawet tatusiowie byli przy dzieciach. Ja byłam sama. Mama wrzuciła mnie na głęboką wodę. Po trzech latach bliskości w domu, gdzie zawsze była mama, po pracy tata i babcia, zostałam w obcym, dziwnym miejscu nagle, jakby przerzucono mnie przez magiczny portal do innego świata. Byłam przerażona. Kiedy po latach dowiedziałam się, że mama codziennie przychodziła zobaczyć mnie przez szybę, coś we mnie pękło i raczej się już nie zrośnie, jednak dzięki temu doświadczeniu przerażonej dziewczynki, zamkniętej w sobie ze strachu dziewczynki, gdy moje dzieci są w szpitalu, wiem co robić, żeby nie nosiły podobnej...

Niekłańska. Trafiłam tam znów, trzeci raz. Pierwszy raz był mój. Drugi Mikołaja. Trzeci Daniela.
Jak ja w dzieciństwie i Mikołajek, Daniel ma przepuklinę brzuszną. Na razie do obserwacji, ale dr która go wczoraj oglądała, znalazła jej więcej niż ja znalazłam, liczę się więc z tym, że w ciągu najbliższego roku mogę na Niekłańską wrócić.

Operacja Mikołajka była w lutym, miał wtedy trzy lata. Było ryzyko, że się nie wybudzi z narkozy i że zostanie pod respiratorem, aż organizm sam podejmie działanie. A wszystko dlatego, że Mikołajek był wiotki. U dzieci z osiową wiotkością jest takie ryzyko i tak było też tym razem. Sama operacja w porównaniu z narkozą była prostym zabiegiem, ale ze względu na chorobę Mikołajka podjął się jej wtedy sam Ordynator. Zabieg skończył się sukcesem. Pełnym sukcesem, bowiem przepuklina u Mikołaja była tylko wstępem do poważniejszych problemów urologicznych, które za wczasu zostały zatrzymane i zooperowane.

1 lutego. Kiedy rankiem przyjechaliśmy do szpitala, było ciemno. I zimno. Padał śnieg. Pamiętam, że na Izbie Przyjęć stała jeszcze choinka... Kolejka oczekujących na planowe przyjęcie była duża i martwiłam się, że zanim przyjmą nas, głodny i spragniony Mikołajek (całą noc na czczo) dostanie takiego kota, że go nie utrzymamy. W końcu gdzieś tam poszłam powiedzieć, że mamy dziecko autystyczne, które w lęku staje się agresywne i przyjęto nas bez kolejki. Anestezjolog długo mi wyjaśniała, gdzie są respiratory i co może się przydażyć najgorszego przy wiotkim dziecku. I co wtedy można zrobić, jeśli się przydarzy. Mogła do mnie mówić godzinami, przez cienką warstwę świadomości nie przebijało się za dużo słów. Pod ową warstwą był gruby mur strachu. Przed szpitalem. Jeszcze z dzieciństwa. Ale w końcu ustaliłyśmy, że Mikołajek może mieć znieczulenie zewnątrzoponowe i respiratory oraz brak powrotu samodzielnego oddechu oddaliły się przyćmione nakłuciem lędźwiowym. Zastanawiałam się, jak to zrobią. Czy zbierze się cały szpital, czy do nakłucia będzie może potrzebne znieczulenie ogólne... To niebezpieczne znieczulenie ogólne...

Na oddziale pielęgniarki miały nieco inne podejście niż dr anestezjolog. Rodzice generalnie to ci, co zawracają dupę. Rodzice to samo zło. A dzieci jeszcze gorsze zło. Odczekaliśmy swoje godziny z wyjącym Mikołajkiem, aż zostaliśmy oficjalnie przyjęci (po zbadaniu). A potem pielęgniarki przydzieliły nam osobną salę przedoperacyjną, bowiem nagle się okazało, że rodzice mówiąc o zachowaniach swojego dziecka nie mają nierówno pod sufitem. A dziecko jest naprawdę chore.

A Mikołajek po leku na uspokojenie dostał szału, co zdarza się, jak się później okazało "dzieciom neurologicznym". Pół godziny mega jazdy, nie mogliśmy go utrzymać. Rzucał się w klatko-łóżeczku, krzyczał i wył jak opętany. Bił głową o pręty i uderzał w nie całym ciałem. Pielęgniarki patrzyły zza szyby i współczuły. Mówiły, że to przejdzie i że trzeba czekać i pilnować, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Rodzice leżących grzecznie przed zabiegiem dzieci patrzyli na nas przez szybę dzielącą sale jak na film klasy C. W końcu Mikołajek zaczął opadać z sił. Jeszcze rzucał się w klatce metalowego łóżeczka, ale już oklapł. Wtedy zawieźliśmy go na blok. Ponieważ wciąż jeszcze krzyczał, wyjątkowo wpuścili nas za niewpuszczalne drzwi. I podałam moje dziecko ludziom w zielonych strojach, nie mniej oszołomiona niż on. Ale on powoli odpływał. Patrzył jeszcze na mnie, ale już nie widział. Krzyczał jeszcze, ale już nie krzyczał... A potem drzwi się zamknęły. Tatuś magenisiowy - totalnie spokojny. Ja rozsypana i zdenerowana, nie wiem, czy bardziej zabiegiem, czy jego stanem po głupim jasiu, czy może tym, że wróciły wspomnienia. Wspomnienia mnie samej, bez mamy. Pielęgniarek wiozących mnie długim korytarzem na salę operacyjną, mnie patrzącą na rząd jarzeniówek zawieszonych na suficie. Spieszyły się. To pamiętam. Łóżko, na którym mnie wiozły, jechało szybko, czułam się niepewnie i chciałam wstać.
 - Leż - usłuszałam i już bałam się ruszyć. Następne wspomnienie - jak migawka - jestem w zielonej sali i ktoś robi mi zastrzyk. Jest nieprzyjemnie. Nie lubię zastrzyków. Sami obcy ludzie. Boję się. Patrzę na wielkie zawieszone nad moją głową lampy. Na rząd metalu na białej chuście, jak sztućce na obrusie... Pochyla się nade mną głowa w czepku. Słyszę jak ktoś mówi  - Będę liczyć, jak policzę do dziesięciu, to zaśniesz... I ten moment, kiedy nie chcę maseczki. Kiedy próbuję się szarpnąć, wyrwać, ale jestem za mała, za słaba, a ten ktoś liczy... i walczę jeszcze z zamykającymi się powiekami, ale nie mam już siły...

No ale Mikołajek bezpiecznie odstawiony. Siedzimy z tatusiem pod drzwiami bloku operacyjnego. W środku się trzęsę. W końcu oddają nam dziecko. Wściekłe, ruchliwe dziecko. Drzwi się otwierają i widzimy, jak pielęgniarka próbuje utrzymać Mikołajka, podłączonego do różnych rurek i aparatu, na łóżku w pozycji leżącej. Ale żywotność Mikołajka zaskakuje samych anestezjologów i Mikołajek już dawno nie jest w wersji leżącej. Teraz chce już do nas. Próbuje wstać, więc znów wołają nas na blok, żebyśmy go już zabierali, bo sobie z nim nie radzą. Wychodzi Ordynator i mówi, że zabieg OK, że musiał zrobić to i tamto. Że wszystko cudnie cacy. Oprócz jednego. Mikołajek ma nietypowe tkanki. "Jak z waty" - mówi dr. Nigdy takich nie widziałem. Całkowicie inna struktura mięśni...

Wypuścili nas tego samego dnia pod wieczór. Już nie chcieli na siłę zatrzymać na dobę obserwacji. Już nie próbowali wypraszać jednego z rodziców. Kiedy znalazł się jakiś dyżurny lekarz, dostaliśmy w trybie pilnym wypis (po noszeniu na rękach wyjącego Mikołajka trzy godziny po szpitanym korytarzu, choć nie wolno). A potem wracaliśmy do domu. W śniegu. Ja w swojej dłoni trzymałam dłoń Mikołajka. W Wiśle odbijały sie światła miasta... Tunel wzdłuż rzeki, na który patrzyłam z okna szpitala, gdzie urodził się Mikołajek... Nasz most... Nasza ulica...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...