Po pierwsze święta nieposprzątane. Czyli standard.
Po drugie święta z niepomalowanymi jajami. Nie zdążyłam! ;) Poza tym przy alergii Daniela - wątpliwe. Po co mu przypominać, że ma na jaja uczulenie?
Po trzecie święta zaliczone tylko jednym gryczanym żurem, tylko jednym makowo-pistacjowym mazurkiem 4xbez w kształcie królika i tylko 4 blachami twardych jak grzech śmiertelny ciastek, za to smacznych jak nigdy, a i tak nastałam się w kuchni, próbując w międzyczasie rozdzielić Mikołaja od Daniela oraz odwrotnie, pójść z nimi na spacer, poczytać im ulubione "Przygody Mikołajka", aby wieczorem paść i w tej formie zasiąść do pracy...
Po czwarte buszowaliśmy na świeżym powietrzu, i zamiast świętować kontynuację tradycji Isthar/Astarte, oglądaliśmy jaszczurki i bociany oraz koguta w za dużych spodniach ;)
Po piąte Mikołajek dostał nawet od Babci święconkę, ale kiełbasę zjadł kot ;) oby na zdrowie.
I z okazji tych świąt przypomniały mi się te wszystkie soboty lub niedziele u Prababci, gdy było ciepło, a ja właziłam na śliwę i na czereśnię albo siedziałam na stertach sezonowanego drewna podłogowego ;)
To były piękne, wesołe czasy. Na tych drzewach był mój świat. Widziałam wszystko z góry. Pasterza, który za płotem pasał owce, rodzinę przy stole pod śliwą, krzątającą się w letniej kuchni Prababcię, sąsiadów od szklarni...
Skąd te wspomnienia?
Obudziły się nie tylko dlatego, że twarz przyjemnie piecze mnie od wiosennego słońca.
Obudziły się też dlatego, bo moje dzieci przeżyły swój pierwszy wiosenny dzień za miastem i bawiły się, co tu dużo mówić - przednio! :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz