Dzieci wstają z krzykiem. Posługują się tylko słowem nie.
Pogoda jest trudna.
W zlewie naczynia.
Zbiła się szklanka.
Jest duszno. Albo niskie ciśnienie. Albo burza wisi w powietrzu.
I nikt nie zdążył wyrzucić śmieci.
Trudno zapanować nad porządkiem.
I tym na zewnątrz i tym w duszy. Bo chce się jeść. Spać. Siusiu. A akurat nie można.
Pojawia się syndrom naczyń połączonych, bo kolejna awantura o zabawkę przynosi następną. Bałagan sprzyja dekoncentracji. Dekoncentracja bałaganowi. Ból głowy wywołuje niechęć do czegokolwiek, a już na pewno nie pomagają mu jęki przegranych w bitwie o zabawkę oraz marudzenia maruderów, którzy zdecydowanie odmawiają umycia zębów, prosto do ucha!
A potem robi się noc. Niespodziewanie. I orientujesz się, że Twoja herbata, ta poranna, jest jeszcze nie zrobiona...
Nocą grzeczne dzieci chodzą spać.
Albo przynajmniej mają czas dla siebie.
Ja siadam do pracy. Musiałam być, widać, bardzo niegrzeczna...
I odczuwając wdzięczność, że ta praca jest i jednocześnie smutek, że nie ma już mnie, wypełniam puste wiersze makiem liter... litera za litrą... godzina za godziną...
Po trzech godzinach snu ciężko będzie wstać do nastawionego wywrotowo Mikołajka, ciężko będzie obserwować własny oddech i pozwalać zmęczonym emocjom biegnąć po niebie jak chmurom...
A wąż zachłannie dalej zjada własny ogon...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz