W piątek z przedszkola Mikołajek przyniósł parasol. To znaczy wypełniony plasteliną kształt parasola. Bardzo ładny. Biało-różowy. No i dziś rano, a poranek był piękny, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że w zasadzie dawno deszcze niespokojne nie targały sadu, że pogodna od trzech dni jak drut i tak dalej. W tej błogiej nieświadomości lub świadomości radości życia oraz radości ze słońca, że wreszcie jak głupie świeci, dzięki czemu Mikołajek trochę spokojniejszy, poszłam na spacer z Danielem. Już w piaskownicy zaczęło grzmieć i padać. Kapuśniak postraszył 10 minut - siedzieliśmy pod daszkiem - i znikł. Gromy i chmury nie. Więc jednak wzięłam sobie do serca te gromy i poszliśmy do domu. Kurcgalopkiem.To, co spotkało nas po drodze, można nazwać na szczęście tylko ulewą, bo oberwanie chmury i ściany deszczu były już grane pewnego czerwcowego popołudnia, gdy wracaliśmy z tego samego placu zabaw z Mikołajkiem. On siedział sobie w kompletnie mokrym wózku - suchy całkowicie, a ja... ociekałam wodą!
Dziś aż tak nie zmokłam. Ale będę się upierać, że raz w roku należy solidnie zmoknąć w majowej ulewie. Po co? Dla odczucia równowagi pomiędzy całkowitym brakiem komfortu a przyjemnością przebywania w suchym ubraniu i ciepłym miejscu. Świat zmienia się od razu po gorącym prysznicu i wskoczeniu w suche ubranie. I nawet, gdy Mikołaj wraca z przedszkola, kompletnie przemoczony (!sic!) bo solidnie zsiusiał się w samochodzie, i mokre jest pół tapicerki, cały fotelik, cały Mikołajek z butami i czapką z daszkiem (nie wiem, czemu czapka?) oraz tatuś magenisiowy w stanie do reanimacji, to i tak perspektywa bycia już w ciepłym i suchym - dodaje sił.
